Czarodziej w kuchni

Znani i lubiani w domu

Andrzej Zieliński opowiada o swoim domu

Jem jak król, a moje królestwo to kuchnia. Poradzę sobie w każdych warunkach – pod namiotem, w akademiku i we wnęce o rozmiarach szafki na buty – przekonuje aktor Andrzej Zieliński.

Pociąg do kucharzenia odkryłem, kiedy nie dostałem się do szkoły teatralnej za pierwszym razem i pomieszkiwałem przez rok w domu aktora, w Tarnowie. Był tam również mój kolega Jurek Ogrodnicki. Któregoś dnia, kiedy, jak to w akademiku często bywało, nasze portfele świeciły pustkami, Jurek powiedział, że coś wymyśli na kolację.

Wziął chleb, pokroił go w kostkę, do tego posiekał por, bo tylko tyle miał, i zeszklił na oliwie, a to, co wyszło, było nieziemskie. Patrzyłem z podziwem, bo pochodziłem z tradycyjnego domu i poza klasyczną kuchnią, typu kotlet i bigos, nikt u nas nie eksperymentował.

Niania gotowała fantastycznie, mama też dobrze, ale obie według przepisów typowej kuchni polskiej. A tu nagle ze zwykłego kawałka chleba i pora ktoś zrobił coś, co mnie powaliło. To był pierwszy sygnał, że coś mnie omija. Potem, jak się już w tej kuchni akademikowej rozkręciłem, to dręczyłem wszystkich lokatorów. Bo robiłem na przykład kaczkę z jabłkami i zapach majeranku oraz jabłek rozchodził się po całym piętrze.

Teraz mam naprawdę dobrze wyposażoną spiżarkę. Nakarmię nawet dwudziestu niespodziewanych gości.

A jako że jestem domatorem – wolę nawet upić się w domu niż w knajpie – nie lubię zbyt często wyjeżdżać do centrum Warszawy na zakupy. Poza tym nie ma tam takich sklepów, gdzie mógłbym zaopatrzyć się we wszystko, co lubię. Po dziczyznę jeżdżę za Konstancin. Tam kupuję udźce z sarny, kury na rosół. Po włoskie specjały, typu szynka prosciutto, do Piaseczna, a po jagnięcinę do znajomego Araba z Saskiej Kępy.

Kiedyś kumpel pokazał mi swoją nową i bardzo kosztowną kuchnię. Byłem przerażony. Co z tego, że piękna, jak wszystko było pochowane, ukryte. Przypominała statek kosmiczny bez załogi. Pomyślałem, jak można spędzić tu choćby pięć minut. Ja chcę widzieć, że mam kuchnię. Na zewnątrz musi się dużo dziać. U mnie czosnek wisi przy wyciągu, czuszka też, owoce są zawsze na wierzchu. Na otwartej półce stoją masy przypraw, butelek z oliwą, win czy alkoholi do gotowania. Wszystko widać i dzięki temu jest przytulnie.

Kiedy skończył się czas akademików, przeniosłem się do Warszawy i wynajmowałem od znajomych dziewiętnastometrową kawalerkę z wnęką kuchenną jak szafka na buty.

Metrów przybywało mi w żółwim tempie, bo zawsze bałem się kredytów. Potem zrobiłem jakiś większy film i kupiłem mieszkanie o sześć metrów większe, oczywiście przy wsparciu mamy, która wróciła ze Stanów. Z czasem nazbierałem na 40 metrów. I tak krok po kroczku doszedłem dzisiaj prawie do setki. I tu trafiłem na przysłowiową ścianę. Długo byłem z siebie dumny, bo na etapie budowy zaniosłem deweloperowi plany przebudowy.

Cieszyłem się, że oszczędzam pieniądze, nerwy sąsiadów, środowisko – przecież jak się burzy ściany, to wiadomo, że jest hałas, że gdzieś ten gruz trzeba potem wywieźć i składować. Ale samozadowolenie prysło, gdy już się urządziłem i przyszedł deweloper, prosząc o pieniądze za te dodatkowe trzy metry, które zyskałem po wyburzeniu ścian. No cóż, czasem w zderzeniu z rzeczywistością ręce opadają. Najważniejsze, że mieszkanie jest ładne i z powodzeniem wystarcza dla mnie i dwóch mopsiczek.

Dbam o to, by jedzenie było przyjemnością. Przy okazji odkrywam nowe lądy.

Na przykład ostatnio, kiedy zrobiłem ostrygowy wieczór, zamiast klasycznej lemonki, pokroiłem drobno szalotkę, zalałem ją octem winnym, na końcu dodałem dwie łyżki gęstego soku malinowego i ten wynalazek okazał się strzałem w dziesiątkę. A jeśli do takich przyjemności dołączy się schłodzone wino Chardonnay, to już nie może być piękniej.

Mój żołądek już dawno zaprowadził mnie do Włoch. To ostatnie miejsce, gdzie każdy kocha dobrze zjeść i niewiele tu fast foodów, nie ma okropnych sieciówek z kawą. Włosi wiedzą, jak czerpać przyjemność z tego, co naturalne. Zacząłem nawet się uczyć włoskiego. A że jestem pilnym uczniem, liczę na to, że z tej przygody coś wyjdzie.


Wysłuchała: Sylwia Urbańska
Fotografia: Robert Wójcik/East News

reklama