Cieszę się życiem

Znani i lubiani w domu

Aktor, złota rączka, donżuan, który wozi damę swego serca nie taksówką, a autobusem, niedoszły ichtiolog – Jan Kobuszewski.

Teraz jestem żoliborzaninem, ale po wojnie mieszkałem na Saskiej Kępie, która dawniej nazywała się Holenderską, ponieważ dzielnicę zamieszkiwali wspaniali ogrodnicy z Holandii.

W czasie okupacji i powstania Saska Kępa stanowiła Rzeczpospolitą niepodległą, bo mnóstwo młodych ludzi, którzy pochodzili z tych okolic, było w konspiracji. Dzielnica zaczynała się od ronda Waszyngtona, a kończyła na ulicy Wersalskiej, od strony Wisły. A dalej? Były już tylko pola. Na tej pozalewowej ziemi świetnie rósł rabarbar, owies, żyto, a przed naszym domem rozciągało się olbrzymie pole mięty pieprzowej.

Kiedyś Wisła służyła do pływania. Była bardzo czysta. Pływałem dużo, kilometrami dosłownie.

Pamiętam takie zdarzenie, gdy biegnę sobie do szkoły, a ojciec pyta mnie: „Dokąd ty idziesz?”. „Tatusiu, ja do szkoły”. A on na to: „W kąpielówkach?”. W wodzie spędzałem większość wolnego czasu. Nasz instruktor pływania, przeuroczy pan, powtarzał zawsze: „Jeśli wypływacie gdzieś na Wisłę albo na otwarte wody, miejcie przy sobie agrafkę, bo jeśli złapie was skurcz, to jedynym ratunkiem jest ukłucie tego miejsca”. Wziąłem sobie tę radę do serca i kilkakrotnie nawet z niej skorzystałem. Do tej pory mam w domu białe, trochę pordzewiałe od agrafki slipki. Z wodą wiązało się też pewne moje marzenie, chciałem zostać ichtiologiem. Bo stara Wisła to również zdrowe ryby, które z kolegami łowiliśmy.

Wędkarstwo, grzybobranie, spacery po lesie, kontakt z przyrodą były czymś, co teraz zaniedbujemy, niestety. A przecież właśnie taki sposób spędzania wolnego czasu daje nam dużo piękniejsze spojrzenie na świat. Ci, co mają kontakt z przyrodą, są na ogół wspaniałymi ludźmi. Pamiętam, jak podczas okupacji, gdy miałem sześć, siedem lat, chodziliśmy z ojcem do ogrodu botanicznego. Spotykaliśmy zawsze pana, który karmił sikorki. Do tej pory zresztą, gdy przychodzi się tam z ziarenkami w pudełku po paście do butów i zagwiżdże, ptaki siadają na ręku. Mądre są, wiedzą, że jak jest gwizd, to jest i karmienie.

Gdy byłem małym chłopcem, ojciec mi powtarzał: „Janek, wszystko możesz zrobić, jeśli masz młotek i scyzoryk”.

Najwyraźniej wziąłem sobie to do serca. Narzędzia zbierałem od dziecka, najpierw miałem płaskoszczyp, obcęgi, potem młotek, kowadełko, różne śrubokręty. Teraz trzymam już całą imponującą kolekcję. Majsterkowanie to zajęcie, które sprawia mi największą przyjemność. Poza elektroniką potrafię zrobić, nie powiem, że wszystko, bo byłbym chwalipiętą, ale naprawdę bardzo dużo. Różne prace samochodowe, hydrauliczne, ślusarskie, stolarskie, drobne roboty domowe – to wszystko mam rzeczywiście w małym palcu. Gdy trzeba zrobić szafkę, wymienić kran, uszczelkę albo zreperować samochód, moja żona woła tylko: „Janek, coś się zepsuło”. A ja się cieszę, bo czeka mnie zajęcie.

Pochodzę z bardzo tradycyjnej rodziny mieszczańskiej, więc gdy przyszedłem do rodziców Hani się oświadczyć, odwaliłem się w garnitur, kupiłem kwiaty, które wręczyłem mojej przyszłej teściowej, dygnąłem grzecznie i usiadłem. No i tak rozmawiamy sobie, rozmawiamy, a ja... nie wiem, jak zacząć. Godzinę już siedzę i nic. Nadal nie wiem. W końcu mój przyszły teść mówi: „Janek, ty zdaje się chciałeś o coś nas poprosić”. „Tak, o rękę Hani” – wyjąkałem z ulgą. Oświadczyny były na wiosnę, a ślub wzięliśmy w październiku.

Zdarzyło mi się parę razy zrobić dowcip mojej ukochanej żonie. Pamiętam, gdy odwiedziliśmy kiedyś przyjaciół na Bielanach. Mieszkaliśmy wtedy na Mokotowie i Hania uparła się, że nie będziemy wracać do domu taksówką. Uznała, że jest zbyt droga, tym bardziej w nocy, i ona pojedzie do domu, owszem, ale tylko autobusem. Cóż było robić? Wyszedłem, złapałem autobus, który zjeżdżał do zajezdni, dałem kierowcy stówkę i podjechaliśmy razem pod okno. Wszedłem do domu i oświadczyłem: „Haniu, jest już autobus”. Ona na to zdziwiona: „Gdzie?”. „A tu pod oknem stoi”.

Moja siostra poradziła mi, żebym zdawał do szkoły teatralnej. Poszedłem więc i oczywiście... nie zdałem.

Po prostu się nie przygotowałem. Musiałem przygotować dwa wiersze, fragment prozy i scenkę. A ja wziąłem sobie chyba najtrudniejsze fragmenty z literatury Polski: rolę Papkina, którego zresztą potem grałem, wiersz Majakowskiego i „Stepy Akermańskie”, a z prozy jakiś fragment Żeromskiego. To nie były rzeczy dla amatora. Podobno również mój niebotyczny wzrost przyczynił się do tego nieszczęścia.

Jeden z egzaminatorów bowiem, z którym zresztą później się zaprzyjaźniłem, był nieduży i nie lubił wysokich. Tak oto, nie dostawszy się do szkoły, zostałem dyplomowanym aktorem Teatru Lalek. Ponieważ jednak wiedziałem, że interesuje mnie tak zwany teatr żywy, spróbowałem szczęścia raz jeszcze. Za drugim razem zdałem bez żadnych problemów i ukończyłem studia z wyróżnieniem.

Odkryty po wojnie na nowo przez moją ukochaną reżyser panią Wandę Laskowską Witkacy do dziś jest dla mnie wielkim bohaterem.

Wystąpiłem w kilku rzeczywiście uroczych sztukach Witkacego, w „Kurce Wodnej” czy „Janie Karolu Macieju Wścieklicy”. To, co Witkacy pisze, wydaje się być nieco surrealistyczne, ale jego należy traktować absolutnie tak jak Czechowa, to znaczy bardzo poważnie. Trzeba go brać, jakim jest i nie wydziwiać, bo on jest dostatecznie dziwny. Jeśli się go więc jeszcze bardziej wydziwi, staje się po prostu niezrozumiały.

Witkacy był w jakimś sensie pokręcony, ale miał tak wysublimowaną inteligencję, że mnie jako prostemu, zwykłemu aktorowi trudno jest podchodzić do niego bez wielkiego szacunku i ukłonu. To nie jest epigon, tylko prekursor tego typu literatury w Europie i chyba też na całym świecie, filozof, myśliciel, malarz i wizjoner. Doskonale przewidział przecież na przykład w „Kurce Wodnej” cały ten bałagan, który nas czekał, wojnę 1939 roku, wejście bolszewików. Gardził karierowiczostwem, cwaniactwem. Powiedział też, że popełni samobójstwo i zrobił to, ale oczywiście w swoim przewrotnym stylu. Okazało się później, że w jego grobie zamiast artysty leżała jakaś... kobieta.


Wysłuchała: Hanna Halek
Fotografie: Tadeusz Jerzy Kubiak, Andrzej Kossobrudzki-Orłowski, z Książki „Jan Kobuszewski. patrzę w przyszłość i (przeszłość) z uśmiechem i radością”, dzięki uprzejmości Wydawnictwa edycja św. Pawła, 2008 / Archiwum Teatru Kwadrat

reklama