
Monika Jaruzelska, stylistka, lubi wszystko, co ma duszę – stare podwórka, swoją oborę z czerwonej cegły, mieszkanie w kamienicy po pewnym generale i mahoniowe biurko od babci, które ośmieliła się pomalować na szaro.
Monika Jaruzelska – dzieciństwo
Najszczęśliwszy czas spędziłam na Starej Ochocie, w kamienicy z lat dwudziestych. Pech, a może i nie pech, chciał, że na moim podwórku mieszkali sami chłopcy. W dodatku starsi ode mnie. Byłam skazana na chłopięce zabawy. Wspinaczki po drzewach, łażenie po dachach śmietników, gra w kapsle. A ponieważ wszyscy wtedy żyli Wyścigiem Pokoju, to każdy kapsel był albo Szurkowskim, albo Szozdą. Niedaleko naszego podwórka było boisko pobliskiego liceum. Przechodziliśmy tam przez dziurę w siatce i kopaliśmy piłkę. Lub bawiliśmy się w chowanego. Do dziś pamiętam te emocje!
Było gdzie się bawić: dużo zakamarków, stare podwórka, śmietniki. Dziecięcy raj. A jak mi się znudzili chłopcy i miałam ochotę na dziewczyńskie zabawy w dom czy usypianie lalek, wystarczyło przejść na podwórko obok. Tam z kolei były same dziewczynki, między innymi córki państwa Radziwiłłów. Obydwa podwórka często toczyły ze sobą wojny. I ja, choć byłam rozdarta, w końcu zawsze opowiadałam się za chłopcami.
Monika Jaruzelska i pamiątki
Zostało mi z tamtych czasów kilka pamiątek, do których mam sentyment, jak wielokolorowa lampa zrobiona z wazonu. Mama, która przez jakiś pracowała jako tancerka, przywiozła go z Chin. Wtedy mało kto podróżował tak daleko, wazon był więc cennym emocjonalnym nabytkiem. W warszawskiej pracowni przerobiono go na lampę. Stała u nas, odkąd pamiętam. W końcu się jednak stłukła. Mój pies, który chorował na padaczkę, zaplątał się kiedyś w jej kabel. Nie zdążyłam lampy uratować, ale skorup nie wyrzuciłam. Schowałam i co jakiś czas oglądam. Mają dla mnie sentymentalne znaczenie. Opowiadają pewną historię.
Lubię także eklektyczne biurko, które dostałam od babci. Było mahoniowe i zupełnie nie pasowało do mojego mieszkania. Pomalowałam je na szaro, ku wzburzeniu mamy. Jak można antyk malować farbą olejną! Jej się nie podoba, ale mnie bardzo. I teraz w końcu pasuje. Dostałam też fotel ojca – piękny artdecowski (mam słabość do tego stylu) – któremu co chwila zmieniano obicia. Przechodził fazę skórzaną, welurową, u mnie jest zamszowy.
Monika Jaruzelska – nie lubiłam jeździć do babci
Kiedy byłam mała, bardzo nie lubiłam jeździć do babci do Magdalenki. W niedzielę chciałam obejrzeć Teleranek, a potem „Podróż za jeden uśmiech”, a rodzice, po szybkim śniadaniu, kazali mi się zbierać, bo „trzeba jechać do babci, na świeże powietrze”. Babcia miała kawalerkę w Warszawie, w alei Wyzwolenia, do której przenosiła się na zimę. Ale w lecie urzędowała w domu w Magdalence, z ogrodem pełnym kwiatów i warzyw. Robiła pyszny sok z winogron i jabłek. Dziś ten dom wystawiony jest na sprzedaż. I chociaż żal, że niszczeje, to jednak czuję pewną ulgę, bo na razie nikt go nie kupił.
Sama mieszkam w miejscu, o którym zawsze marzyłam. Niedaleko Łazienek, w starej kamienicy z lat trzydziestych, wybudowanej podobno z inicjatywy marszałka Piłsudskiego. Żyli tu wyjątkowi ludzie: premier Walery Sławek, Mira Michałowska, Stefan Kisielewski. Mieszkanie odkupiłam od rodziny pewnego generała. I wtedy przypomniałam sobie, że w tej kamienicy bywałam już jako dziecko, u państwa Garlickich. On był wziętym ortopedą, a pani profesorowa piekła rewelacyjne torty orzechowe. Ich piękny apartament kojarzył mi się z wielkim światem. Po latach to miejsce do mnie wróciło.
Kocham je, bo lepiej się czuję w starych wnętrzach. Z duszą. Takich, które mają swoją historię. A jeśli jeszcze nie są zbyt oddalone od miasta i otoczone zielenią, jest idealnie. Nie wychodząc z domu, razem z moim synem, Guciem, przez okno obserwujemy wiewiórki skaczące po drzewach.
Monika Jaruzelska – wakacje na Mazurach
Ważnym miejscem jest dla mnie nasz stary dom na Mazurach, poniemieckie gospodarstwo z lat dwudziestych. Pierwszy raz przyjechałam tam, będąc w brzuchu mamy. Odtąd co roku spędzam tu wakacje. Kiedy byłam studentką, zawsze zdawałam egzaminy w „zerówce” i szczęśliwa już pod koniec maja jechałam na Mazury i siedziałam tu do końca września. Gospodarstwo – ani luksusowe, ani duże – tuż nad jeziorem ma mały pomost porośnięty szuwarami. Woda każdego dnia pachnie inaczej, a ja pływam bez względu na pogodę, najchętniej, gdy pada deszcz. Woda wydaje się cieplejsza, a jej zapach nieziemski. Uwielbiam starą oborę z czerwonej cegły, która stoi tuż obok domu. Przecieka w niej dach, ale uparcie go łatam omszałymi dachówkami, które odkupuję z rozebranych domostw.
Gdybym pokryła dach nowym gontem, straciłby duszę. Niestety, kilka lat temu, kiedy przez mazurskie działki przetoczyła się fala kradzieży, straciliśmy wiele pięknych przedmiotów, między innymi kolekcję babci: żelazka na węgiel i moździerze. Na podwórku rosną stuletnie lipy. Stoi też myśliwska ambona. Zaprzyjaźnieni leśnicy zbudowali ją dla Gucia. Podczas spacerów po lesie zawsze się na nią wspinał. Teraz, gdy podrósł, ma inne sprawy, ja ją przejęłam. Kiedy pada, chowam się tu z książką i kubkiem herbaty. Czytam, patrzę na jezioro. Dla mnie to jest właśnie szczęście.
Wysłuchała: Sonia Ross
Fotografia: Marcin Samborski