Mirosław Baka o swoim domu rodzinnym
Choć mieszka w stuletnim domu w sercu Gdańska, nas porywa do Ostrowca Świętokrzyskiego. Tam, gdzie dziadek uczył go ostrzyć noże i gdzie niejeden raz wypadł z łóżeczka – tak bardzo aktora Mirosława Bakę ciągnęło do telewizji.
W naszym miasteczku podział był prosty: mężczyźni pracowali w Hucie Ostrowiec, a kobiety przeważnie szyły koszule w Wólczance.
Rytm dnia wyznaczała syrena – wyła o szóstej, o czternastej i dwudziestej drugiej, bo huta działała na trzy zmiany. Pracował w niej mój ojciec, który był tokarzem na walcowni, dziadek, pradziadek – ślusarz i prapradziadek. Wszyscy odegrali w moim życiu wielką rolę. Pamiętam, jak biegałem z pistolecikiem po malowniczych górkach i wąwozach, a pradziadek ze strony ojca, Rochu, z zadyszką za mną. Potem prowadził mnie do parku, gdzie mogłem szaleć do woli na samolotach i przeplotniach, a on z kolegami grał w szachy.
Ojciec mamy zaś był najukochańszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. Tolerancyjny, a równocześnie wymagający, nauczył mnie szacunku do ludzi. Dzięki niemu wiem także, jak naostrzyć nóż i sprawdzić, czy jest jak brzytwa. Trzyma się go ostrzem do góry i pod słońce. Jeśli jest dobrze naostrzony, nie widać na krawędzi jasnej linii, ponieważ światło słoneczne nie ma się od czego odbić.
Dziadek Józef stracił na wojnie nogi. Jednak z pomocą starych drewnianych protez i laski w każdą niedzielę chodził do kościoła. Takim był twardzielem. Jeździł inwalidzkim motorowerem, simsonem (w tamtym czasie zupełną nowością). Podróżowałem z nim, ku zazdrości wszystkich kolegów, ukrywając się pod plandeką. Opowiadał mi bajki i uwielbiałem z nim spać, zawsze wpychałem się do łóżka pomiędzy babcię a niego. To najbezpieczniejsze, najprzytulniejsze wspomnienie.
Mirosław Baka: od małego miałem słabość do telewizji.
W naszym pierwszym wielopokoleniowym domu – babcia dała młodemu małżeństwu, czyli moim rodzicom, jeden pokój – stał telewizor, a moje łóżeczko znalazło się za szafą, żeby rodzice mogli spokojnie oglądać filmy. Babcia opowiadała, że tak ciągnęło mnie do telewizji, że ze trzy razy spadłem z łóżeczka na łeb, starając się po cichutku wyjrzeć zza szafy. Nobilitacja naszej rodziny, czyli przeprowadzka do bloku, nastąpiła, gdy miałem sześć lat. Nowe dwupokojowe mieszkanie wydawało się ogromne.
Zanim okolica pokryła się trawnikiem i chodnikiem, była wielkim placem budowy. Dla dzieciaków istny raj. Rozbebeszone rury, wykopy, błota, bagniska, ogromna, sięgająca nam do pasa kałuża – nasze morze, po którym pływaliśmy na drewnianej tratwie. Siedziałem na dworze do zmroku i naprawdę nie wiem, kiedy odrabiałem lekcje. A jednak jeszcze w pierwszej klasie liceum dostałem świadectwo z czerwonym paskiem. A potem?
Pojechałem stopem na Mazury... Wróciłem z nowym światopoglądem: uczyć będę się tylko tego, czego chcę. Efekt – same dwóje i tróje na półrocze drugiej klasy. Ale nie to było najgorsze. W czwartej klasie pobiłem rekord nieobecności w szkole: 486 godzin. Miałem wtedy trzech przyjaciół Piotrów: „Kielu”, „Śniady” i „Giovanni”. Razem czytaliśmy „Kwiaty zła” i biblię tego czasu – „Grę w klasy” Cortázara. Całymi nocami słuchałem Deep Purple, Iron Maiden, Rainbow, Led Zeppelin. Spałem po trzy-cztery godziny i w związku z tym wciąż spóźniałem się do szkoły. Któregoś dnia dowcipny wychowawca, pan Wieczorek, przyprowadził całą klasę pod moje okno i zaczęli wrzeszczeć: „Mirek, Mirek, pora wstać”. Co za facet!
Równie wspaniale zapamiętałem mamę. Mogliśmy siedzieć z kumplami po nocach, a gdy paliliśmy papierosy, mówiła tylko, że to niezdrowe, żebyśmy się zastanowili.
Nie zabraniała mi niczego i dzięki temu doskonale się dogadywaliśmy. Gdy wychodziła z kiosku „Ruchu”, w którym pracowała, na pocztę, żeby wpłacić utarg, zamiast kartki „zaraz wracam” zostawiała mnie. Kiedy stawałem się sprzedawcą, byłem dumny. Handlowałem niebieskimi zeszytami „07 zgłoś się”, komiksami o Tytusie, Romku i A’tomku, proszkiem Ixi, Kokosalem w butelce z ucinanym noskiem, szamponami Familijnym i Tataro-Chmielowym, perfumami Być Może, Sportami po 3,50 zł za paczkę, Klubowymi po 4,40 zł oraz cuchnącymi DS-ami. To od nich zacząło się moje popalanie na dachu bloku.
Wchodziliśmy tam z kumplami po drabince, a potem długo nie byliśmy w stanie zejść, tak nam się w głowach kręciło. W czasach, kiedy papierosy były na kartki, paliło się też herbatę popularną zawijaną w „Świat Młodych”. Jeśli zamiast herbaty popularnej trafiła się yunan, to był luksus. Niewyobrażalne, co nasze płuca w młodości przyjęły. I dały radę!
Czasem postanawiałem w ogóle nie spać i szedłem nocą na spacer na Łąki Romanowskie. To był ten romantyczny kawałek mojej duszy.
Mgła, rosa, świt. Chodziłem, marzyłem, zakochiwałem się, tworzyłem wiersze. Gdzieś nawet jest chyba taki zielony zeszycik... Był to okres, gdy człowiek rozsmakowuje się w miłościach. Potrzeba adrenaliny sprawia, że ludzie lubią się zakochiwać często, na tydzień, na miesiąc, na trzy miesiące, a później stopniowo ten czas się wydłuża. W moim wypadku to już dwadzieścia parę lat.
Wysłuchała: Hanna Halek
Fotografie: Tatiana Jachyra/Forum, Archiwum Mirosława Baki