
W Stanach potrafiła zrobić tylko lasagnę i jajecznicę. Od kiedy zamieszkała w dworku pod Bydgoszczą, Anna Applebaum--Sikorska nauczyła się dusić, kisić i piec.
Pierwszy dom był jak z dziecięcego rysunku: piętrowy, ze spadzistym dachem i dużymi oknami, z komina ulatywała strużka dymu.
Stał w Waszyngtonie, zbudowany z cegły jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Styl kolonialny. Dziecięce wspomnienie: uchwycony w pamięci smak rodzinnego domu – „chicken à la King”, czyli kanapka z posiekanym kurczakiem w białym, kremowym sosie. Bardzo często prosiłam mamę, by ją dla mnie przygotowała. Mama nie lubiła siedzieć w kuchni, gotowała potrawy szybkie i lekkostrawne. Na stół rzadko trafiały zupy czy gulasze, raczej sałatki, dużo warzyw i ryby z grilla.
Tylko babcia od strony ojca czasem zrobiła tradycyjny rosół z kulkami z macy. Kulinarne zamiłowanie do prostoty odziedziczyłam właśnie po mamie. Chociaż wtedy, w Waszyngtonie, i potem na studiach, kuchnia zupełnie mnie nie interesowała. Pamiętam, jak z koleżanką robiłyśmy lasagnę, bo można nią było nakarmić wiele osób. No i jeszcze obowiązkowa jajecznica, ale to trudno nazwać gotowaniem.
Kucharzenia nauczył mnie drugi dom, który mąż kupił wspólnie z rodzicami – zrujnowany dworek w Chobielinie pod Bydgoszczą.
Zbudowano go na początku XIX wieku, po wojnie skonfiskowali go komuniści. Wiele lat stał pusty i powoli się rozpadał: podłogi pogniły, stropy siadły, a po okiennych szybach zostało tylko wspomnienie. Z Anglii sprowadzaliśmy wtedy specjalne farby, niedostępne w Polsce, a przeznaczone do malowania zabytkowych wnętrz. Trzeba było wymienić część sklepień w piwnicy i od nowa wybudować całe pierwsze piętro. Na czas remontu mieszkaliśmy w należącej do dworu leśniczówce.
Teściowa wpadła na pomysł, by odtworzyć dawny warzywnik. Zasadziła rośliny typowo polskie: ziemniaki, marchew, pietruszkę, rzodkiewkę, dynię i buraki. Nagle w sezonie okazało się, że jest mnóstwo warzyw, z którymi trzeba coś zrobić. Nie było wyjścia – musiałam zacząć gotować, dusić, kisić i piec. Wtedy właśnie kupiłam moją pierwszą książkę kucharską. A do warzywnika po kilku latach sama sprowadziłam nowe rośliny – egzotyczne odmiany sałat. Nie przyjęły się, za to odkryłam, że bardzo dobrze rośnie w Polsce rukola. Czasem sialiśmy szpinak, mamy także borówki.
Polska kuchnia nie ma zbyt dobrej prasy w Ameryce. Powszechnie uważa się, że jest tłusta i ciężkostrawna. Przed oczami staje bigos, mięsne gołąbki i smalec.
Znajomi z USA, którzy przyjechali w odwiedziny, wiedzieli, co to kiełbasa, ale nigdy nie próbowali chłodnika. Nie znali różnicy między świeżym kiszonym ogórkiem a ogórkiem konserwowym. Wreszcie nie mieli okazji jeść polskich dań z dziczyzny czy grzybów. Dość powiedzieć, że w Waszyngtonie nie ma polskich restauracji. Zawsze mnie dziwiło, że jest afgańska, w której można spróbować kuchni najbiedniejszego kraju świata, a polskiej brak. Moje pierwsze polskie kulinarne skojarzenie jest jednak zupełnie inne: kawior!
Właśnie tu pierwszy raz w życiu jadłam czarny kawior z bieługi. W pierwszych latach wolnego rynku drogocenną ikrę można było dostać praktycznie za grosze. Znajomi z Wiednia przylatywali samolotem specjalnie na kawiorowe zakupy. Zdarzały się i niemiłe rozczarowania: w knajpach jedzenie zazwyczaj podłe, zasmakować polskiej kuchni można było tylko, przychodząc do przyjaciół w gości. Najbardziej brakowało mi świeżego szpinaku czy brokułów, których za nic nie mogłam znaleźć w sklepach czy na bazarach.
O supermarketach nie wspomnę, choć z czasem powstało kilka w okolicy. Pozostawały zatem warzywa z własnego ogródka. Dla kogoś, kto nigdy nie używał w kuchni buraków czy selera, początki były trudne. Te pierwsze kojarzyły mi się tylko z dzieciństwem: zamknięte w puszce, bardzo słodkie, niesmaczne. Pomagały jednak książki kucharskie, intuicja i kolejne eksperymenty przy garnkach. Nauczyłam się gotować po polsku: używać suszonych grzybów i owoców oraz różnych rodzajów kaszy, robić kwaśne zupy, dżemy i przetwory. Zimą, kiedy nie miałam dostępu do letnich warzyw, ćwiczyłam sztukę pieczenia bulw i korzeni.
Remont dworku w Chobielinie zajął blisko piętnaście lat. Jeszcze kilka lat temu salon stał zupełnie pusty, bo nie mieliśmy pieniędzy na jego wykończenie.
Miało to nawet dobre strony – syn jeździł sobie po nim na hulajnodze i z czystym sumieniem wyprawialiśmy sylwestra. Teraz wszystko jest starannie urządzone. Trochę na zasadzie podpatrywania ciekawych rozwiązań, bo przecież wszyscy w ten czy inny sposób znajdujemy się pod wpływem naszych bliskich i znajomych.
Domowa biblioteka jest kopią XVIII-wiecznej, mahoniowej, angielskiej. Z tą różnicą, że nie jest z mahoniu, lecz z malowanej płyty pilśniowej. Z Anglii przyjechał też mój ukochany mebel: kształtna biedermeierowska sofa. Anglicy jakoś nie przepadają za tym stylem, ja go lubię. Po wymianie starego obicia zajęła w domu honorowe miejsce. Wreszcie kuchnia podpatrzona u znajomej. O, taką chcę mieć – pomyślałam, gdy ją zobaczyłam.
Na wsi masz więcej czasu, nie śpieszysz się, dużo jesteś na świeżym powietrzu. Latem spacery, zimą wycieczki na nartach biegowych.
Praca kojarzy mi się z miastem, Warszawą czy Londynem. Tutaj też czasem muszę coś napisać, ale jednak wypoczywam. I oczywiście gotuję. Warzywa są prosto z ogródka, mili sąsiedzi mają fermę danieli i dostarczają dziczyznę (przez chwilę sami hodowaliśmy kilka), świeże ryby – pstrągi, okonie, karpie – bierzemy z okolicznych stawów, a gęsinę od innego zaprzyjaźnionego gospodarza.
Kiedyś, gdy kupowałam wiejskie jaja, kobieta przepraszała mnie, że do skorupek przyczepione jest pierze. Powiedziałam jej, że w Ameryce jaja z piórkami są droższe od zwykłych. Chyba nie uwierzyła.
Gdy przychodzi weekend, stawiam na kuchni wielki gar i robię zupę, tak po polsku.
Nie gotuję flaków ani nie piekę szynki, bo niespecjalnie odpowiadają moim gustom. Mąż najchętniej je zupy i dania z dziczyzny, dzieci bardzo lubią chleb ze smalcem. Moja kuchnia nie jest może ortodoksyjnie tradycyjna, ale na pewno ma polskiego ducha. Nawet wtedy, gdy przygotowuję ulubioną cielęcinę „Marengo”. Podobno kucharz cesarza Francuzów wymyślił ją podczas postoju wojsk napoleońskich niedaleko miejscowości Marengo i dodał zdobyte w okolicy oliwki i pomidory.
Choć jest obca, można ją spokojnie przyrządzić z produktów do kupienia w Polsce – wykorzystuję w niej nawet pomidorki winogronowe z mojego ogrodu. W końcu kuchnia francuska wywarła duży wpływ na polską, a i sami Polacy czują do Napoleona sentyment. Ale i tak w Chobielinie najczęściej pachnie rosołem.
Wysłuchał: Stanisław Gieżyński
Fotografie: Maciej Zienkiewicz/ Agencja Gazeta
Anna Applebaum-Sikorska wydała właśnie w Wydawnictwie Literackim książkę „Przepisy z mojego ogrodu”.