Właściciel tego domu lubi modernistyczny styl i dobrą sztukę. Dla tej ostatniej potrafi poświęcić wiele. Był czas, że ze swoich zakupów musiał się gęsto tłumaczyć przed rodziną.

Artur dzieciństwo spędził w Zielonej Górze. Gdy jako kilkuletni brzdąc dreptał z mamą do przedszkola, mijał prosty budynek miejscowej galerii BWA. Ten surowy, modernistyczny styl lat 70. bardzo mu się wtedy podobał. Sentyment do budownictwa z tamtych czasów pozostał na zawsze. Zdecydowane formy i nowoczesność mocno go pociągały i wiedział, że kiedyś tak urządzi mieszkanie.

Jego marzenie spełniło się trzy lata temu, gdy wprowadził się wraz z rodziną do domu na warszawskim Mokotowie. Decyzja o jego kupnie wymagała nie lada odwagi i stała się sprawdzianem… cierpliwości. Z budynku zostały tylko mury. Resztę trzeba było przebudować – piwnica była zawilgocona, bez izolacji, brakowało fundamentów. – Każdy dzień rozbiórki przynosił nowe „rewelacje” – wspomina Artur.

Chciał mieszkać, jak sobie wymarzył, więc nie obyło się bez pomocy specjalistów. Znajoma poleciła mu architektów z pracowni SIT – Marcina Tryca i Szymona Tarnowskiego. Żeby nie było ciepło, landrynkowo i tak jak wszędzie – wyłożyli kilka ścian, jak chciał Artur, bazaltem. Większość mebli wybierał gospodarz, konsultując się z projektantami. Najbardziej uwiodły go te od Vitry. Ale nie tylko dizajnerskie krzesła i stoły czy niekonwencjonalne pomysły architektów decydują o niezwykłości tego domu. Dużo dają też obrazy.

Miłość do sztuki kiełkowała w Arturze stopniowo. Najpierw w czasie studiów w Holandii odwiedzał muzea i galerie, zachwycał się płótnami niderlandzkich mistrzów. Jakiś czas później, podczas wakacji w Zakopanem, zobaczył w galerii grafiki Dudy-Gracza. Spodobały mu się, a że były w dobrej cenie, okazji nie przegapił. Tak z prawnika narodził się kolekcjoner. Kolejny „wiekopomny” nabytek to „Australijski sen” Jana Dobkowskiego. Całkiem nieplanowany. Artur wypatrzył obraz na wystawie w galerii, gdy wracał z pracy do domu. To było zauroczenie i, mimo pokaźnej sumy, którą musiał wyłożyć, wrócił z Dobkowskim. Zachwytu nie podzieliła reszta familii, zarzucając mu... rozrzutność.

Na szczęście skończyło się na surowej reprymendzie, a dziś obraz zdobi pokój córki. Później wpadł mu w oko Tarasewicz (w salonie i przy wejściu), przechodził też okres fascynacji Nowosielskim. Docenia nie tylko uznanych twórców, ale też młodych malarzy – stąd w jadalni pojawił się obraz Ewy Sychy. Najbardziej przywiązany jest jednak do czarnego płótna Hanny Zawy, artystki mieszkającej za granicą, który trafił do sypialni. – Odkąd kupiłem pracę Dobkowskiego, wiedziałem, że na tym nie poprzestanę – wyjaśnia. Bo obrazy są jak meble, bez których nie ma domu.


Tekst i stylizacja: Eva Milczarek
Fotografie: Radosław Wojnar

reklama