Wydawało się im, że nie mogą żyć bez stylowych wnętrz pełnych antyków. A jednak. W parę miesięcy odbyli podróż do współczesności.
Dorota często wspomina rodzinny dom. Mieszkanie w zabytkowej kamienicy na Śląsku. Oryginalna stolarka, sztukaterie, pełno staroci. – Byłam przekonana, że właśnie tak powinien wyglądać prawdziwy dom – opowiada. Kiedy los rzucił ich zaraz po studiach (lekarka i prawnik) do Warszawy, kupili starą willę w Magdalence i urządzili jak pałac. Były ciężkie kotary i stare komody, były kryształowe lustra w barokowych ramach i secesyjna sypialnia z 1910 roku, do tego mnóstwo pamiątkowych bibelotów.
Dorota nie przepada za zmianami. Powtarza, że „lepsze jest wrogiem dobrego”. Ale co zrobić, kiedy dom okazał się za mały dla czteroosobowej rodziny? Zaczęli szukać nowego. Skusiła ich działka ze stuletnimi sosnami w podwarszawskim Józefowie. Co więcej – tuż obok serdecznych przyjaciół.
Ziemię kupili i zaraz potem Dorota wyjechała na ważne sympozjum naukowe. Wróciła po tygodniu, a na stole leżał już wstępny szkic nowego domu. – Znamy się z mężem od piaskownicy i myślałam, że niczym mnie nie zaskoczy. Ale kiedy zobaczyłam wybrany przez niego projekt, nie mogłam uwierzyć. To był modernizm, wczesne lata 30. – opowiada.
O pomoc w budowie domu Paweł poprosił Krzysztofa Pęszkala, architekta zafascynowanego modernizmem. – Często nawiązuję do projektów Franka Lloyda Wrighta, prostych form wtopionych w naturę. Okazało się, że to klimat w sam raz dla Pawła – opowiada Krzysztof.
Dorota była zaskoczona, ale w głębi serca musiała przyznać, że pomysł jest ciekawy. W dodatku dzieci stanęły murem za ojcem. – Zmiany, zmiany, zmiany. Powiedziałam sobie: precz ze stagnacją, trzeba się rozwijać. Nie ma nic gorszego niż podążanie wydrążoną koleiną. Przyzwyczajenie, zwane drugą naturą człowieka, to diabeł wcielony, bo pogrąża w marazmie. Wybrałam coś nowego i nie żałuję – opowiada.
Nad ostatecznym wyglądem domu dyskutowali całą rodziną, zarywając noce. Paweł przeforsował przesuwane drzwi na słoneczny taras, dzieci dostały garderoby, a Dorota kuchenną wyspę wyłożoną mozaiką Bisazzy z motywem czerwonego koralowca. Wszyscy zgodzili się na jesionową klepkę w pokojach i trawertyn na podłodze w holu, kuchni i na schodach. To miękki kamień, uprzedzał Krzysztof, za sto lat może się wytrzeć w przejściach, tak jak progi w starych kościołach. Ale co tam, to tylko doda mu uroku. I jeszcze jedna odważna decyzja: kwiaty, które widać w holu i za schodami od strony jadalni. Zakwitły dzięki Agnieszce Dąbrowskiej, która siedząc na drabinie, wydrapywała je nocami w morderczo trudnej technice sgraffito.
Przez chwilę Dorota myślała, że przydadzą się stare meble. Niestety, nie pasowały. Poza tym Paweł przekonywał: – W latach 30. nie było salonów meblowych. Projektowano na zamówienie, zróbmy tak samo. I wtedy spotkali Mirosława Garę, artystę plastyka. – Zaczęliśmy ostrożnie, od mebli do sypialni – wspomina Mirek. Potem było tylko ciekawiej. Na przykład w salonie powstał mebel-niespodzianka. To barek i jednocześnie komoda w kształcie fortepianu z mnóstwem schowków. Nawiązuje oczywiście do art déco. Kiedy teraz patrzą na dom, przyznają: – Nie tęsknimy za ludwikami i barokowym przepychem.
Tekst i stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Aneta Tryczyńska
Za pomoc w sesji Dziękujemy Bad & Breakfast oraz Art at Home