O tym domu nie da się opowiedzieć, nie wspominając o pewnej przyjaźni. Przyjaźni dwóch artystycznych dusz. Obie – Anny. Jedna malarka, druga wielbicielka jej sztuki. Nie mogło z tego wyniknąć nic innego, jak mieszkanie pełne obrazów.

Gdyby chcieć opowiedzieć tę historię po kolei, wyglądałaby tak: oto mała Ania marzy, że jak dorośnie, wynajdzie cudowny lek na jakąś chorobę. Kończy studia farmaceutyczne na Wrocławskiej Akademii Medycznej i rozpoczyna pracę w laboratorium. Ale z takiej pensji trudno się utrzymać, zwłaszcza że ma za sobą ostry życiowy zakręt i szuka nowego domu dla siebie, a także synów – Kacpra i Karola.

Od tego momentu szczęście jej nie opuszcza. Znajduje mieszkanie idealne, choć do Wrocławia jakoś przyzwyczaić się nie może. Niestety, jest dwupoziomowe. Ale udaje jej się przekonać dewelopera, żeby je podzielił i sprzedał połowę. Z urządzeniem nie ma problemu, bo po pierwsze Anna – typowa pani zima – wie, w jakich kolorach czuje się najlepiej (biel, czerń, sporo szarości i niesamowite bakłażanowe dodatki), po drugie dekoracyjne drobiazgi to jej konik (nawet gdy pomieszkiwała na stancjach, nigdy nie mogło zabraknąć choćby świeczek, serwetek i kwiatów, świetnie do siebie pasujących), po trzecie wreszcie pomagają znajomi. Koleżanka Monika Długosz-Nikiel, architektka, podpowiada, jak może wyglądać sypialnia i kuchnia, a kolega oświadcza: „znam malarkę, której obrazy będą pasowały do tego domu jak ulał, umówię was”.

I tak Anna Kociemska spotyka się na wspólnej kolacji z Anną Mierzejewską. Szybko okazuje się, że to pokrewne dusze. Anna pierwsza: – Bałam się tego spotkania, bo pomyślałam, że przyjdzie artystka i będzie zadzierała nosa. Anna druga: – Nie miałam wcale pewności, czy moje obrazy rzeczywiście będą do jej domu pasowały. Ostatecznie okazało się jednak, że zagrały tu fantastycznie.

Obie Anki nie mogły się nagadać, a potem przez kilka tygodni rozważały, jakie płótno, gdzie powinno wisieć – żółte pomidory i czerwone psy trafiły do salonu, dwie butelki coca coli w przejściu nad konsolą. Te ostatnie mają zaklinać szczęście w związkach, dlatego są w parze.
Anka Mierzejewska nigdy nie nadaje tytułów swoim obrazom. – To z szacunku dla odbiorców, niech każdy je odbiera po swojemu. W końcu z każdym centymetrem, z którym obraz oddala się od pracowni malarza, zaczyna żyć własnym życiem.

Ale tamten sobotni wieczór skończył się nie tylko mieszkaniem pełnym obrazów, lecz i gorącą przyjaźnią. Obie spotykają się dość często, bo dzieci w tym samym wieku to temat do niekończących się rozmów, wspólnie też świętują imieniny. – Bez obrazów Anki już nie umiem sobie wyobrazić mojego domu – tłumaczy gospodyni.

Tekst: Kasia Mitkiewicz
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar

reklama