Subtelna sztuka łączenia.
Kiedy uczesany styl mieszczański poznaje smak rewolucji, zdarzyć się może wszystko: Ludwik w landrynkowym kolorze czy kandelabr otulony aksamitem.
Adriana Olczak została projektantką, bo uparła się na to jej koleżanka. – Zajmowałam się marketingiem, organizowałam wiele imprez, wystawy, lubiłam to, ale znajoma zaczęła mnie przekonywać, że mam intrygujący gust i że mogłybyśmy otworzyć wypożyczalnię mebli artystycznych – wspomina. Koleżanka wiedziała, co mówi, bo gdy kiedyś klientka potrzebowała na firmową imprezę ciężarówkę mebli, Adriana zrobiła mnóstwo zabawnych siedzisk. Były tak pomysłowe, że do ich wypożyczenia stały kolejki. Trafiały na kongresy, recitale, do teatrów. Miały wzięcie jak filmowe gwiazdy.
Dziewczyny zaczynały w wynajętych garażach. Zawsze malowały ściany na kolorowo. Jeździły po całym świecie, zwoziły meble, lampy i całe mnóstwo innych drobiazgów, a potem przerabiały, malowały, przecierały. Klientki były zachwycone. Tak powstało Studio Rococo.
– Na początku nie wiedziałam nic o malowaniu. Do Francji jeździłyśmy z dziesięć razy uczyć się, jak postarzać przedmioty. Francuzi są zazdrośni o swoją sztukę. No i mają rację, nigdzie nie ma takich mebli jak u nich. Ludwiki! Rococo! Wspaniałe ochry, lawendy, żółcie, które wyglądają – co jest ideałem – jak wyjęte ze śmietnika. Trzeba znać te niezliczone techniki, mieć patyny i proszki, do kupienia tylko na miejscu – tłumaczy Adriana. Zwykle wybierały się na targ z antykami w XVIII dzielnicy Paryża. – Siadałyśmy przed boksami artystów-rzemieślników i udawałyśmy turystki. A przy okazji podpatrywałyśmy, co i jak się robi, jak bawić się kolorami, jakie materiały łączyć.
Interes szedł tak dobrze, że musiała zwolnić tempo. Inaczej nie dałaby rady. – Tworzenie nie lubi pośpiechu i napiętych terminów – śmieje się. Po rewolucji w pracy zaczęła rewolucję domową. Przeprowadziła się do zacisznych warszawskich Pyr. Tam, na długiej wąskiej działce odziedziczonej po dziadku, stanął jej nowy dom. Z piętrem i z lukarnami. Zaprojektował go Damian Cyryl Kotwicki, a architekci – Michał Śliwa, Bartek Włodarczyk – doradzili kilka rozwiązań. To dopiero była gratka – Adriana miała puściutkie dwieście pięćdziesiąt metrów na swoje eksperymenty.
Efekt jest taki, że trudno tu znaleźć pomysły typowe dla polskich domów. Kanapy nigdy nie są przysunięte do ściany, dywany leżą nierówno rozrzucone. I wszędzie pełno dizajnerskich żartów: kopii portretów z XVIII wieku przerobionych na styl pop-art, dziwnych lamp z lat 60., najprawdziwszych Ludwików pomalowanych na landrynkowe kolory, wszechobecnych jedwabnych róż i glinianych garnków.
Nadal ma słabość do garaży. Choć studio z meblami i dekoracjami mieści się w eleganckim lokalu, jej najlepiej pracuje się w garażu u babci. Rano w towarzystwie psa jedzie na Mokotów. Pajkuś ląduje wtedy na babcinej sofie, a Adriana bierze się za przeróbki – obszywa podstawy kandelabrów aksamitem, poduszki tkaninami z nadrukami tablic autobusowych, miesza farby, wymyśla kolory. A babcia podrzuca jej różne smakołyki i cieszy się, że wnuczka to wykapany dziadek i tak samo jak on niepokorna dusza.
Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Małgorzata Sałyga
Fotografie: Bartosz Makowski