To historia jak z bajki: z królewiczem i królewną w rolach głównych oraz zamkiem w tle.
Królewicz. Ma na imię Paul. Jest Anglikiem, który z sukcesem zajmował się ubezpieczeniami. Jednak w pewnym momencie miał dosyć londyńskiego tempa. – Marzyłem o prostym życiu, bliżej natury. Postanowiłem przenieść się do Hiszpanii – wyjaśnia. Jednak nie wyobrażał sobie leniuchowania na tarasie z książką i kieliszkiem moscatela. Interesowała go praca daleka od świata wielkiej finansjery, chciał robić zwyczajne rzeczy, które dają natychmiastowy efekt.
Zamek. Los Castillejos to wioska na zboczu wzgórza, ale kiedy spojrzymy na nią z lotu ptaka, przypomina twierdzę z białymi murami i ceglastymi dachami. Zresztą „castillo” po hiszpańsku znaczy właśnie zamek. Zamku jednak na pewno tu nie było i do dziś etymologiczna zagadka czeka na rozwiązanie. Kiedy wioska została wystawiona na sprzedaż, Paul dostrzegł szansę dla siebie. – Kupowałem ją kawałek po kawałku, bo domy miały różnych właścicieli – wspomina. Wreszcie po siedmiu latach dwanaście budynków przy urokliwej uliczce i malutkim placu z piecem chlebowym na środku były jego. A że domy wymagały remontu, miał zajęcie na lata.
– Chciałem, aby to było wyjątkowe miejsce, gdzie zapraszałbym też przyjaciół i gości. Stąd nazwa Retreat Castillejos, czyli schronienie, reset, odpoczynek. I tak zostałem dyrektorem od cieknących kranów – mówi o swoim pomyśle. Styl narzucał się sam – rustic house, stąd decyzja, by przywrócić wioskę do czasów świetności, oczywiście tradycyjnymi technikami. Jeśli trzeba było uzupełnić mur, w grę wchodziły kamienie, zaprawa i wapno. A wymiana stropu oznaczała położenie trzcinowych mat, belek i ceramicznych dachówek. Na podłogi trafiły ręcznie robione terakotowe płytki.
Paul dopieszczał dom po swojemu. Ponieważ uwielbia Gaudiego, wykorzystał kilka pomysłów mistrza: zaokrąglone ściany brodzika obłożył mozaiką, no i zaprojektował zabawne kominy. Postawił też na miłe dla oka zaskoczenia. Stąd pojedyncze kafelki wmurowane w stopień schodka albo niespodziewana kolorowa szybka w murze. Dobudował także tarasy, aby nie przegapiać taaakiego widoku.
Królewna. Ma na imię Agnieszka i siedem lat temu o poranku stanęła na tarasie jednego z domów należących do Paula. – Przyleciałam w nocy na kurs medytacji. Kiedy zobaczyłam jezioro w słońcu, oniemiałam – wspomina. Wcześniej Agnieszka rzuciła pracę w firmie fonograficznej EMI, gdzie zajmowała się Reni Jusis, zespołem Raz, Dwa, Trzy i Stanisławem Sojką. Chciała projektować wnętrza. Choć skończyła pedagogikę na UJ, zawsze ciągnęło ją do „rzeczy pięknych”. W podkrakowskiej wsi urządziła warsztat i zaczęła robić dekoracje z ceramiki, drewna, drutów. Potem przyszły zlecenia wnętrzarskie. Postanowiła także doskonalić siebie, stąd pomysł na wyjazd do Andaluzji.
I żyli długo i szczęśliwie. Przez kolejne dwa lata Agnieszka i Paul wisieli na telefonie i latali w tę i z powrotem. Odkąd urodził się syn Milo, większość czasu spędza w Hiszpanii, a do Polski wpada, by nadzorować projekty. Kiedy synek miał cztery miesiące, pierwszy raz przyjechała z nim do Warszawy, aby doglądać prac w żoliborskiej restauracji „Dziki Ryż”. – Jest obywatelem świata – śmieje się Agnieszka. – A ja nieźle ogarniam sytuację.
Przez pewien czas dawni mieszkańcy wioski przychodzili na placyk, by w piecu chlebowym robić podpłomyki – taka tradycja. „Myśleliśmy, że tu będzie nowoczesny hotel, a nic się nie zmieniło!” – nie kryli rozczarowania. To był dla Agnieszki i Paula największy komplement. Przy okazji nauczyli się wypiekać pizzę na oliwkowym drewnie. – Jest najlepsza na świecie – twierdzi Agnieszka. – Zapraszam.
Tekst: Beata Woźniak
Stylizacja: Agnieszka Wójtowicz
Zdjęcia: Rafał Lipski
www.castillejosretreat.com