Stateczny i bardzo holenderski – tak dom Lotte i Rubena wygląda na pierwszy rzut oka.

Gospodarze ślubowali sobie jednak uczucie między samurajskimi katanami a grecką ceramiką. Taka miłość zobowiązuje.

Z daleka wygląda jak typowa wiejska posiadłość. Solidna architektura, za domem pole kukurydzy, przed – równo przystrzyżony trawnik, miejsce na grill, wielki rodzinny stół pod pergolą. Już się cieszę na spotkanie z antykami, tkaninami z epoki… Tymczasem niespodzianka. Przy wejściu buddyjski gong – by goście mogli zapowiedzieć swoje przybycie. Na przeciwnej ścianie portrety japońskich cesarzy. A na stole, przy którym siadamy, zamiast porcelanowego serwisu arabska taca z kolorowymi szklaneczkami. Okazuje się, że białe tradycyjne mury kryją pikantne wnętrze.

Lotte i Ruben mieszkają pięćdziesiąt kilometrów od Lejdy. Miasta z nie byle jaką historią: tu urodził się w 1606 roku Rembrandt, tu po raz pierwszy wyhodowano tulipany, tu w końcu znajduje się jeden z najstarszych europejskich uniwersytetów, na którym wykładał Albert Einstein. Właśnie na tej uczelni się poznali się, studiowali orientalistykę i archeologię. – Pierwsze randki? W Narodowym Muzeum Starożytności – śmieje się Lotte. – Między egipską biżuterią, greckimi amforami i samurajskimi mieczami wyznawaliśmy sobie miłość. A potem, przy filiżance herbaty, marzyliśmy o podróży na Daleki Wschód.

Dziś oboje są orientalistami, a w Azji spędzili kilka lat – w różnych krajach. Ale choć uwielbiają japońską rzetelność i chińską gościnność, mongolskie stepy i indyjską różnorodność, najlepiej czują się w rodzinnej Holandii. W swoim domu stworzyli namiastkę Dalekiego Wschodu – zebrali kolekcję mebli i rzeźb, które przypominają im czas spędzony w zupełnie innym świecie.

Więc przede wszystkim bogato rzeźbione stoliki, lakowe komódki z dekoracjami, witryny zdobione kunsztownymi okuciami. Do tego miedziane i kamienne posągi Buddy, wazy z chińskimi znakami, mongolskie figurki kobiet. Te ostatnie znaleźli gdzieś na północ od Ułan Bator. Mała wioska z kilkoma domami na krzyż nie sprawiała dobrego wrażenia. – Już mieliśmy zawracać, gdy na progu jednej z chat zobaczyłem staruszka – wspomina Ruben. – Był tak pomarszczony, że ledwo dostrzegało się oczy. Zgarbiony, z trzęsącą się głową, wyglądał na sto lat. Ale dłonie... Jak sprawnie nimi poruszał! Trzymał coś między palcami i szybkimi ruchami wyrzynał dłutkiem.

Zaciekawieni podeszliśmy bliżej, przywitaliśmy się i patrzyliśmy, jak rzeźbi. Gdy skończył, podarował nam dwie figurki. Nie chciał zapłaty. Nie znaliśmy dobrze dialektu, w którym mówił, ale zrozumieliśmy, że to dla niego wielka radość. Cieszył się, że podoba nam się jego praca. Dziś kobiece posążki stoją na honorowym miejscu w niewielkiej witrynie.

Choć wschodnie meble i bogato zdobione dodatki wydają się ciężkie, wcale nie przytłaczają wnętrza. Mahoniowe i bazaltowe podłogi też nie dominują. Może dlatego, że pokoje są wysokie i wpada do nich dużo światła.

Lotte prowadzi mnie na taras i sadza w wiklinowym fotelu. I nagle mam wrażenie, że wróciłam z dalekiej podróży. Nie, nie chcę, żeby dobiegła końca. Biorę swoją szklankę i znów wchodzę do salonu. Dalekowschodnia kolekcja ponownie wciąga mnie w swój świat.

Tekst: Monika Utnik-Strugała
Fotografie: Pauline Joosten

reklama