Rzadko się zdarza, by ktoś marzył o zrujnowanym mieszkaniu. Kasia marzyła. Chciała nareszcie wyszaleć się twórczo.
Kasia Koeppen wybrała najbrzydsze mieszkanie z kilku, które zdążyła obejrzeć. Ponadstumetrowy apartament był kiedyś miejscem spotkań jednego z orientalnych stowarzyszeń religijnych. Ozdobiony lustrami i sfatygowaną wykładziną, którą ktoś bezmyślnie przybił gwoździami do zabytkowego parkietu, odstraszał kolejnych zainteresowanych.
Projektantce i jej mężowi najbardziej spodobało się to, że do mieszkania prowadzą dwa wejścia. Jak w każdej przedwojennej kamienicy – ta pochodziła z 1912 roku – z pięknej marmurowej klatki schodowej jedno prowadziło do eleganckiego holu, drugie zbudowane zostało dla służby, która wchodziła wprost do kuchni. No i te wysokie, przestronne pomieszczenia – nie chcieli ich jednak ozdabiać sztukateriami i udawać, że od teraz mieszkają w pałacu. Woleli raczej zabawę konwencją – tej trudnej sztuki Kaśka nauczyła się, gdy pracowała w Nowym Jorku.
– Uwielbiam to miasto. Mnóstwo osób szaleje tutaj z formą i nie traktuje jej tak bardzo serio. Choć liczy się status społeczny, wyobraźnią i pomysłami wykazać się może każdy. Wystarczy obejrzeć mieszkania studentów, którzy ze znalezionych na ulicy rzeczy urządzają zaskakujące wnętrza – opowiada. Ona sama zresztą też jest specjalistką od rzeczy, raz wybiera stare, raz ręcznie robione, a jeszcze kiedy indziej dizajnerskie. Nigdy jednak w tych wyborach nie kieruje się modą czy ceną. Dzięki pracy w PR nauczyła się oddzielać prawdziwą wartość przedmiotu od jego wizerunku.
Wiele rozwiązań w mieszkaniu to efekty eksperymentów. Cegła pojawiła się przypadkiem – odkryła ją po skuciu tynków. A surowy korytarz prowadzący do pokoju dziecka? Gospodyni postanowiła go trochę oswoić. – Poprosiłam studentkę ASP, żeby namalowała drzewo, które kiedyś znalazłam w jednym z magazynów. Ale ona gazetę zgubiła. Na szczęście. Bo dzięki temu powstały piękne japońskie kwiaty naszego pomysłu – opowiada. Podobnie było z sypialnią. – Od jakiegoś czasu chciałam jedną ze ścian pomalować na kolor starego złota. Ale każdy z moich znajomych, słysząc to, pukał się w czoło. Wtedy pomyślałam, że ściana może być wariacją na temat lampy. Moja studentka z ASP pomalowała złotą farbą wielką płytę z karton-gipsu, pod nią zamontowałam żarówki i całą konstrukcję przymocowałyśmy do muru. Teraz mamy w sypialni ciepłe światło i niepowtarzalny nastrój.
Gdy przyszedł czas na urządzanie kuchni, Kaśka postanowiła, że będzie w niej dominowała biel i czerń. Dla przeciwwagi zaplanowała energetyczną czerwoną ścianę. Na podłogę położyła ceramiczne płytki z „zamszową” fakturą, a pod sufitem zawiesiła „puszystą” lampę. – Ale najzabawniejsza była historia z dywanem, który kupiliśmy w Berlinie. Po obejrzeniu setek kobierców, które cierpliwie przerzucało nam dwóch sprzedawców, z gabinetu wyszedł w końcu właściciel i uprzejmie zapytał, czy mogę nakreślić mu kierunek poszukiwań. Odpowiedziałam, że najbardziej podoba mi się dywan, który służył za wycieraczkę przy wejściu i właśnie ten najchętniej bym kupiła. Wszystkich ogromnie zdumiało, że ktoś chce wytarty, osiemdziesięcioletni kobierzec. Ale sprzedali nam go – śmieje się projektantka. W mieszkaniu cały czas coś przestawia, dostawia, usuwa. Ale miejsca na eksperymenty jest coraz mniej. Ujściem dla jej niespożytej energii okazała się więc własna firma. Razem z przyjaciółką Emilią Piątek Katarzyna założyła studio projektowe. Obie wyszukują mieszkaniowe perełki w dobrych lokalizacjach i urządzają je od A do Z. Na sprzedaż. – Staramy się odnaleźć miejsca niebanalne w najbliższym otoczeniu i na nowo je wymyślamy – tłumaczy. To, co robią bardzo się podoba, bo mieszkania znikają błyskawicznie.
Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Kaśka Koeppen
Fotografie: Rafał Lipski