Nie będę opowiadała o kupowaniu mebli i dywanów do mojego polskiego domu – zarzeka się Valerie Legrand. Jego klimat tworzą rzeźby. Chcecie o nich posłuchać?

Valerie od kiedy pamięta, uwielbiała dotykać przedmioty, czuć ich kształt, ekspresję linii i fakturę powierzchni. Lubiła też wkładać ręce w ziemię, żeby mieć z nią bezpośredni kontakt, czuć ją palcami i dowolnie formować. – Rodzice nie mogli pojąć, skąd się wzięła ta moja pasja. Bliżej związani byli z literaturą – żartuje. I choć wybrała studia ekonomiczne, aby mieć pewny zawód, bardziej niż spadkami kursów na londyńskiej giełdzie interesowała się... rzeźbiarskimi kursami wieczorowymi. Fascynował ją moment tuż przed powstaniem dzieła. – To misterium.

Najpierw jest cisza i pustka – próbuje wyrazić słowami to, co niewyrażalne. – Zupełnie jak na białym płótnie, przed którym stoi malarz i za moment ma zacząć pracę. Towarzyszy temu uczucie niepokoju i pytanie, co rzeźba w sobie zatrzyma: jaki moment z życia, jaką historię, jakie przesłanie. Powstaje ona powoli, wyłania się z nicości, formuje, nabiera kształtów. Powołana do życia przez artystę dopiero na końcu staje się czymś materialnym.

– Magiczna chwila, jak narodziny dziecka – kwituje Valerie. Ale dopiero sześć lat temu postanowiła skończyć z kompromisami i zająć się sztuką na poważnie. To było po przeprowadzce z Singapuru do Polski. Kiedy dzieci, jedenastoletnie bliźniaki Augustyn i Alexia oraz dziewięcioletni Arnaud, poszły do szkoły, poczuła się wolna. Pomyślała, że nareszcie ma czas dla siebie.

Pierwsza praca to byli walczący bokserzy albo para kochanków – tak odczytują ją znajomi, „bo kobieta czule przytula policzek do ramienia mężczyzny”. Każda z rzeźb oprócz tytułu dostaje jeszcze swoją sentencję. Tę zatytułowała „Fighters” i opatrzyła zdaniem: „Bawimy się naszym ciałem, walczymy flakami, a wygrywamy głową”. To cytat z wypowiedzi Luisa Fernandeza, słynnego piłkarza Paris Saint-Germain.

Potem pracowała nad rzeźbą chłopca, który wygląda, jakby gdzieś szedł. Właśnie miała pokryć projekt gipsem, gdy zobaczyła w liniach splątanego drutu niezwykłą urodę. – Rzeźba wydała mi się idealna i skończona.

Wyglądała jak czarno-biały rysunek, tyle że w przestrzeni. Takie splątane drutem i puste w środku prace są wolne i lekkie. Świat zewnętrzny wchodzi w nie, przenika na wskroś i wypełnia – opowiada Valerie o odkryciu nowej techniki. Drut wydaje się zimny, twardy, a tymczasem pozwala się łatwo formować rękoma, nie stawia oporu. Kolejną „drucianą” rzeźbę nazwała „Happy-go-luck” i dodała do niej cytat z Honoré de Balzaca: „Beztroska jest sztuką bujania się w życiu jak na huśtawce, bez obawy o chwilę, w której pęknie lina”.

Pierwszą rzeźbę krowy zrobiła z grubszego drutu przy użyciu spawarki. Pamięta, jak te powolne, grube, zadowolone zwierzęta obserwowała z okien sali wykładowej podczas studiów. – Bardzo im zazdrościłam tego nicnierobienia – śmieje się Valerie. Ciągle jest pod urokiem tamtego widoku. Niedługo skończy czwartą krowę. Nazwała ją już „Mer du North”, co oznacza „Morze Północne” lub, jeśli doda się „e” na końcu słowa „mer”, to będzie „Matka Północy”. Taka gra słów możliwa jest tylko w języku francuskim.

Ostatnio Valerie zorganizowała u siebie w domu wernisaż. Było to jednocześnie pożegnalne spotkanie dla przyjaciół, bo cała rodzina wkrótce przenosi się do Holandii. Artystka już wie, nad czym będzie pracować. Jest pod wielkim wrażeniem polskiego rzeźbiarza Józefa Wilkonia. Zainspirował ją do zmiany techniki i tematu. – Będę robić ptaki, ryby i motyle z drewna i wielkich arkuszy blachy. Już się tym cieszę!


Tekst i stylizacja: Ewa Orłoś
Fotografie: Joanna Siedlar

reklama