Rafał Olbiński - wywiad
Tę opowieść można zacząć tak: za górami, za lasami w Nowym Yorku...
W samym sercu city, gdzie każdy centymetr ziemi wart jest tysiące dolarów, znajdziemy pracownię, a w niej szpakowatego malarza z pędzlem w dłoni.
Oto współczesna bajka o Rafale Olbińskim. Bajka, która miała mieć swój początek w zupełnie innym miejscu. Jako uczeń liceum plastycznego w Kielcach marzył o artystycznym życiu w stylu la boheme, o drewnianym poddaszu bez wygód, rzecz jasna, w Paryżu na legendarnym Montmartrze. Jednak przypadek sprawił, że wziętego już w Polsce grafika stan wojenny zastał w Nowym Jorku. Od tamtej pory minęło trzydzieści lat, a wymuszona emigracja szybko zamieniła się w fascynację nowym domem.
Rafał Olbiński - malarz z wyboru
Jego poetyckie i metaforyczne obrazy zdobyły uznanie na całym świecie. Nic dziwnego, przecież nawet dorośli lubią bajki, tym bardziej gdy są o kobietach. Czasem wydaje się, że największy problem mają z nimi krytycy. Do Olbińskiego docierają kąśliwe uwagi, że kompozycja nie ta, że to, co tworzy, nie jest sztuką. Tego typu oceny go nie interesują. Podkreśla, że został malarzem z wyboru, z wykształcenia jest architektem.
Jego obrazy przełożone na słowa mogą być równie dobrze ciekawymi historiami. – Może i maluję ckliwe, kiczowate marzenia, które ma każda kobieta, choć nie każda się do tego przyzna, ale ludzie chcą je oglądać – tłumaczy Olbiński. I czytać, bo jesienią zeszłego roku zadebiutował jako pisarz. Jego „12 opowiadań” to obrazy do czytania.
Jakiś czas potem dostał list od nieznajomej, od Anny. „Piszę do Pana, bo przeczytałam opowiadania. Bardzo za nie dziękuję, bo przypomniałam sobie, że mam skrzydła”. Innym razem, pewien filozof z Argentyny odnalazł w jego metaforycznych obrazach ilustrację do swoich przemyśleń i pierwszej książki. Właśnie takie „nagrody” są dla niego najcenniejsze.
Rafał Olbiński - pracownia
Codzienność dzieli między dom i pracownię. W tej ostatniej, jak twierdzi, nie ma nic romantycznego poza świetną lokalizacją między biurowcami Manhattanu. Panuje w niej totalny bałagan, jak to w pracowni. Zerkając do środka, można by pomyśleć, że ktoś zrobił tu sobie magazyn książek i obrazów.
– Między nimi pracuję. Do tego nieustające telefony, faksy, zamówienia „na jutro” z redakcji i teatrów z różnych zakątków globu. Nie mam czasu na poszukiwanie weny. Muszę tworzyć szybko, wymyślam metaforę i maluję – opowiada Olbiński.
W Nowym Jorku odkrył w sobie twardego faceta. Nie było to łatwe dla kogoś, kto opowiada bajki. Uważa, że współczesne malarstwo fascynuje się brzydotą i z tego powodu nie zawsze akceptowano jego klasyczne wizje piękna. Pytają go często: dlaczego, skoro siedzisz tutaj, nie malujesz tych „kiszek” Nowego Jorku, nie rozpruwasz „brzucha bestii”? On woli jednak docierać tam, gdzie jest ładna rzeka, czyste powietrze, gdzie nie ma hałasu, dymu, smrodu, puszek po coca-coli. – Dlaczego takiego świata mamy nie oglądać na co dzień? – zastanawia się.
W Ameryce dużo się o sobie dowiedział. Przede wszystkim, że jest inny, egzotyczny przez swój polski romantyzm i narodowe kompleksy. – Słowiańska dusza jest we mnie, inspiruje mnie. Dlatego, choć stałem się takim nowojorskim rekinem, nie muszę nikogo rozszarpywać. Jestem subtelniejszy, zakładam białe rękawiczki i wysyłam w świat metafory – żartuje Olbiński.
W pracowni ujawnia się jego towarzyska natura. Choć malowanie obrazów związane jest raczej z samotnością, Olbiński lubi, gdy znajomi wpadają na kawę, wino. Kiedy rozmawiają, najlepiej mu się pracuje. Zupełnie inaczej jest w domu – apartamencie schowanym w zielonej części Manhattanu.
CZYTAJ TAKŻE: Elżbieta Zapendowska - "Czasem wyhoduję chwasty"
Mieszkanie Rafała Olbińskiego
Wchodzi się do niego przez korytarz przypominający wagon tramwajowy i wychodzi na mały ogródek, skarb w tym mieście. – Za drzwiami zostawiam hałas biurowej maszynerii. Tutaj nie dochodzi zgiełk samochodowych syren. Jeśli ktoś mieszkał w Nowym Jorku, to wie, o czym mówię. W domu odcina się od szalonego tempa życia, by pograć w szachy z trzynastoletnim synem Julianem, poczytać mu książki. Ostatnio zabrali się za Woltera, po angielsku, bo każdy z nich uczy się języka na swój sposób.
Mieszkanie urządziła żona, on nie miał wiele do powiedzenia. Mariola uwielbia wyszukiwać stare meble, może dłubać przy nich godzinami, malować je. Ustawia potem na nich swoją ceramikę. – Oddałem jej całe terytorium, choć zaczyna już brakować miejsca, nawet na ścianach – mówi Olbiński. Gdyby miało to zależeć od niego, pewnie wszystkie obrazy wysłałby w świat, bo nie zatrzymuje tego, co tworzy. Prace, które wiszą w domu, wybrały jego kobiety – żona i córka Natalia.
– Pod żadnym pozorem nie mogę ich sprzedać. Nie pozwolą na to, bo są na nich namalowane. Musiałbym się gęsto tłumaczyć – śmieje się artysta. Następne mieszkanie urządzi już sam. Wymarzony domek na skarpie znalazł na Martynice. Jest jak z jego bajki, z niesamowitym widokiem na ocean i niebo. Tam też będzie miał pracownię. Cóż, Paryż znowu musi poczekać!
Tekst: Sylwia Urbańska
Fotografie: Filip Raczyński/Dada, David Arcos