Przedwojenna willa na Żoliborzu

Stylowe i przytulne

Wejść do państwa Morgensternów, to jakby przejść na drugą stronę lustra. Do zapomnianego świata. Stary Żoliborz. Jeden z najpiękniejszych domów w przedwojennej Warszawie. A w tle historie, których starczyłoby na niejeden film.

Film pierwszy: o absurdach PRL-u

Trzydzieści dwa lata temu Krystyna i Janusz Morgensternowie, ona malarka, on znany reżyser, kupili od Rady Narodowej dom na warszawskim Żoliborzu. Przed wojną willa była jedną z piękniejszych w Warszawie. Mieszkali w niej ministrowie. To na ich życzenie młodzi architekci w 1918 roku ruszyli na zachód, by podpatrzeć tamtejsze style i przenieść je do Polski. Po powrocie każdy zaprojektował jedną ulicę. Eksperyment się udał.

Gdy weszli tam po raz pierwszy, byli przerażeni, bo władze zakwaterowały tu wcześniej siedem bezdomnych rodzin. Przez cztery lata pani Krystyna przeprowadzała kolejnych lokatorów do mieszkań, które wcześniej musiała im kupić. Potem mogła zabrać się za generalny remont. Ten szybko okazał się jeszcze większym wyzwaniem. A to za sprawą wyjątkowo niekompetentnej ekipy remontowej.

– Byłam im szefem i nauczycielem. Od ósmej do szóstej stałam przy nich jak strażnik i kierowałam pracami. Gdy oddalała się na moment, panowie niczym leniwe kocury od razu zaczynali wylegiwać się na dachu. Nic nie umieli, więc odwiedzałam prawdziwych fachowców, podpatrywałam jak pracują, a potem wracałam i pokazywałam palcem, co mają robić – wspomina z rozbawieniem. Na zakończenie dostała od nich bukiet kwiatów i podziękowania za naukę fachu.

Film drugi: o poszukiwaniu skarbów

Gdy dom stał już odnowiony i pachnący, pozostało go urządzić, co w czasach, kiedy wszyscy mieli być równi, niestety nie było łatwe. Krystyna zaczęła od przejrzenia strychu w rodzinnym Inowrocławiu. Wypatrzyła wieloramienny żyrandol, w którym gołębie uwiły sobie gniazdo. Innym razem wspólnie z mamą odwiedziły znajomą. Staruszka dała jej klucze do piwnicy.

– Zeszłam na dół, a tam w wodzie pływały przepiękne hebanowe meble – wspomina. Zaraz zawiozła je do pana Tadeusza, zaprzyjaźnionego tapicera, z którego zrobiła restauratora mebli znanego nawet w Paryżu. – To był wspaniały człowiek. Zwyczajny tapicer, ale bardzo zdolny. Zawsze narzekał, co ja mu znowu nowego przywożę. Mówiłam do niego: panie Tadeuszu, jak nie pan, to nikt mi tego nie zrobi. Zawsze się mocno opierał, ale działał cuda – opowiada.

Rzeźbioną w srebrze empirową podstawę lampy zabrała... kurom, którym służyła za miskę. – ―Gdy zaproponowałam gospodarzom, że w zamian kupię ptakom nowe naczynia, bardzo się ucieszyli – śmieje się. Gdzieś na innym podwórku wypatrzyła z kolei cegły do kuchni. Usłyszała, że może je zabrać, jeśli wyjmie z błota. – Ten stolik z kolei znalazłam.... – zaczyna pani Krystyna. Takich opowieści starczyłoby na kilka godzin, bo każda rzecz w domu Morgensternów ma podobną historię.

Film trzeci: przypadek

Wreszcie Krystyna mogła wrócić do swoich gobelinów. Podczas gdy mąż pracował nad kolejnymi scenariuszami, ona tkała. – To syzyfowa praca, czasem przez miesiąc, pracując kilka godzin dziennie, robi się metr. Takie spokojne dziubanie nie leży w moim charakterze – żartuje. Skończyła malarstwo na ASP, a potem pracownię gobelinu. Zajęła się nimi przez przypadek – z powodu mieszkania na Starówce.

– Mieszkaliśmy na strychu i nie mogłam na ukośnych ścianach powiesić obrazów. Pasowały tylko tkaniny – śmieje się. Sztukę gobelinów opanowała do perfekcji. Jej prace znalazły się w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie, a dwie brały nawet udział w Biennale w Lozannie – co dla artysty jest jak nominacja do Oskara dla filmowca. Wiele tkanin jest też rozsianych po świecie w kolekcjach prywatnych.

Morgensternowie nie wyobrażają sobie domu bez zwierząt. Te zazwyczaj trafiały do nich przypadkiem. Pierwszą kicię, Mię, znaleźli na wakacjach w Bułgarii. – Przewieźliśmy ją, bo znajomy męża załatwił papier, że Mia gra w filmie. Miała gorącą krew, w pewnym sensie była erotomanką, ściągała chmary żoliborskich kotów na nasze podwórko. Chodziły za nią stadami, popisywały się.

Co pół roku mieliśmy małe – wspomina Krystyna. – Pewnego dnia okociła się leżąc pod nogami Romana Polańskiego. Kociaka nazwaliśmy Tess, bo akurat była premiera tego filmu w Polsce. Z kolei pierwszy pies przybłęda przybiegł do nich prawdopodobnie z jakiegoś szpitala, bo był cały ogolony. Następną suczkę, Amie, tak jak pozostałe psy, wzięli ze schroniska.

Krystyna najbardziej dumna jest z tego, że udało jej się stworzyć taką atmosferę, że pan Janusz najchętniej w ogóle by stąd nie wychodził. Nie może uwierzyć, że dzisiaj dom powstaje w kilka tygodni, że nikt nie bawi się w przywracanie życia starym przedmiotom. – Pamiętam jak po raz pierwszy usłyszałam od znajomej, że teraz uszkodzone rzeczy się wyrzuca i kupuje nowe. Może jestem staroświecka, ale kto będzie opowiadał historie domów?


Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Dorota Karpińska
Fotografie: Aleksander Rutkowski

reklama