Kto może mieszkać w tym słonecznym mieszkaniu? Oczywiście Francuzi, ale palce w jego urządzeniu maczały też Polki. Urocze kuchenne kafelki wcale nie przyjechały znad Loary.

Natalie Kobielski, Francuzka, przyjechała do Polski, nie znając zupełnie języka i nic o naszym kraju nie wiedząc. Wprawdzie mąż pani Natalie – Jose, z pochodzenia jest Polakiem, ale to bardzo odległa historia. Wiadomo tylko tyle, że jego dziadek Józef pochodził z Łodzi.

Rodzinna tradycja nakazywała, by każdy nowo narodzony chłopiec dostawał takie imię. Ale swojsko brzmiący Józef na emigracji we Francji zmienił się w Josepha, a następnie z powodów prozaicznych – rodzina miała dość imiennej monotonii – w hiszpańskiego Jose. I właściwie oprócz tej zabawnej historii z imionami kraj przodków był im obcy. Ale, po nieudanym pobycie na placówce na Gwadelupie, gdzie było gorąco, a komary nie oszczędzały nikogo, nic nie wydawało im się straszne.

Zaczęli od szukania mieszkania. A gdzie w Warszawie mogą zamieszkać Francuzi, słynący z dobrego gustu i poczucia piękna? Na przykład w Alejach Jerozolimskich, gdzie zachowało się kilka ładnych przedwojennych kamienic. Na mieszkanie w jednej z nich trafili państwo Kobielski.

Cóż z tego, że było na czwartym piętrze bez windy i wymagało generalnego remontu, skoro na klatce zachowały się oryginalne stiuki, kaflowy piec, kuta balustrada i malowany plafon. Prawie jak w Paryżu. Do tego jeszcze okazało się, że właściciel mówił tak płynną francuszczyzną, jakby był ich rodakiem. Natalie pomyślała, że to dobry znak. – Oszalałaś! Chcesz robić remont mieszkania w Polsce? Przecież to nic więcej jak tylko kłopoty – łapali się za głowę jej francuscy znajomi.

Wszystko jednak skończyło się szczęśliwie – Natalie trafiła na poleconą ekipę, która, jak się wkrótce okazało, cieszyła się zasłużoną sławą, i francuskojęzyczną architekt wnętrz Dorotę Szymańską. Po dwóch miesiącach wszystko było gotowe. – Tempo jak na olimpiadzie, bo pracy przecież było dużo – wspomina pani domu. Należało zerwać pałacowe podłogi, bo były zbutwiałe. Przejście z kuchni do przedpokoju zamurowaliśmy i dzięki temu powstała spiżarnia. Dwie maleńkie łazienki połączyliśmy w jeden duży pokój kąpielowy.

Potem przyszedł czas na urządzanie. Meble, podobnie jak ich właściciele, zanim trafiły do Polski, przebyły długą drogę. Z Bretanii przyjechały m.in. fotele (prezent dla Natalie, wtedy jeszcze studentki, od kolegi z Niemiec) i pufy obite polskim lnem. Natalie kupiła je w sklepie dwóch Francuzek, Izabelle de Bussac i Francoise Thoma (Les ailes du Biloba ma nawet filię w Polsce), zakochanych w polskim lnie. Za to największą ozdobę domu – kuchenne kafelki – zaprojektowała i wypaliła Edyta Ołdak. Wprawdzie na co dzień maluje meble, ale dla Natalie zrobiła wyjątek – kilkadziesiąt kafelków, każdy inny, lecz wszystkie do siebie pasują.

Mieszkanie musiało wyjść idealnie, bo podróżujący od lat z rodziną biały kot Lulu od razu je polubił. Wkrótce dołączył do niego Shushu, pinczer kupiony na stadionie od Rosjan. – Syn Sasha i córka Lea nie mają w Polsce ani dziadka, ani babci, więc Shushu powiększył naszą rodzinę. W piątkę jest weselej – żartuje Natalie.


Tekst i stylizacja: Ewa Orłoś
Fotografie: Joanna Siedlar

reklama