W tym apartamencie w centrum Warszawy pomieszkuje Polka z Londynu, a meble, które go zdobią, pamiętają Wilno i niejedną drogę.

Hania tak urządziła swoje warszawskie mieszkanie, że lepiej się w nim czuje niż w swoim angielskim domu na wsi. Bo w głębi duszy jest mieszczuchem i nie wyobraża sobie życia bez wypadów do teatru, na wystawy, do kina. W Anglii brak jej trochę miejskich rozrywek, dlatego coraz częściej pomieszkuje w Polsce, bo tu ze swojego apartamentu ma wszędzie blisko. Chętnie zabiera ze sobą angielskie przyjaciółki, by zobaczyły jej ojczyste strony.

Na Wyspy zawędrowała razem z mężem w połowie lat siedemdziesiątych, bo Jan dostał tam pracę. Nic jednak nie wskazywało na to, że zostaną na zawsze. Ale kiedy już mieli wrócić do Polski, wybuchł stan wojenny. Najpierw wyjazd był zupełnie niemożliwy, a potem postanowili trochę poczekać, aż sytuacja w kraju się uspokoi.

Czas płynął – na świat przyszedł pierwszy syn, potem drugi. I tak minęło dwadzieścia pięć lat, a Anglia stała się ich domem. Nad Wisłę zaglądali rzadko, częściej rodzina i znajomi odwiedzali ich pod Londynem. Dopiero po wielu latach, już po śmierci rodziców, postanowili kupić mieszkanie w Polsce. Przecież to lepsze niż hotel. – Znalazłam świetne miejsce blisko centrum, ale tuż obok parku, nowy dom zgrabnie wkomponowany w starą architekturę – opowiada Hania.

Urządziła je głównie dla siebie, bo przyjeżdża najczęściej sama. Synowie bywają rzadko i na krótko, żeby nie stracić rozgrywek w ukochanego golfa, a mąż jest za bardzo zapracowany. Hania ma więc apartament wygodny, kobiecy i dopieszczony w każdym calu. Nie po raz pierwszy zajęła się urządzaniem. Przebudowała już i umeblowała angielski dom i mieszkania synów. Przy okazji przekonała się, że swojemu wyczuciu smaku może zaufać. To w zupełności wystarczyło, by poczuła się pewnie, samodzielnie projektując swoje warszawskie pied-a-terre.

– Gdzie masz kuchnię? – pytają niemal wszyscy, którzy po raz pierwszy odwiedzają jej mieszkanie. Bo tak sobie ją wymyśliła, że z salonu niewidoczne są żadne sprzęty kuchenne. Podświetlana witryna z porcelaną nie przypomina w niczym kuchennego mebla, a wszystko ukrywa się dyskretnie za załomem muru. Podobnie, kiedy zagląda się przez uchylone drzwi do łazienki przy sypialni. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że to garderoba z wygodną toaletką. Dopiero, gdy zrobimy krok dalej, wyłania się wanna i inne łazienkowe urządzenia.

Jak przystało na kobiecy apartament, jest w nim mnóstwo pamiątek. Wszystkie sprzęty pochodzą z domów rodziców Hanny i Jana. Większość przyjechała z Wilna. Mama Jana w czasie wojny była suflerką w teatrze, który szczęśliwie udało się ewakuować do Polski. Rodzinne mienie przewieziono jako rekwizyty teatralne i w taki sposób cudem ocalało. Najcenniejsze rzeczy, meble z „czeczotki”, inkrustowaną komodę i ogromną kolekcję ilustracji do pamiętników Jana Chryzostoma Paska można podziwiać w salonie i sypialni. Tylko wygodne kanapy oraz proste lampy Hania przywiozła z Anglii.

W jej warszawskim apartamencie nie mogło zabraknąć fortepianu, bo podczas kolacji z przyjaciółmi – i nie tylko – chętnie na nim grywa. To niezwykły instrument. – Pan Piotr, złota rączka, który wykańczał mieszkanie, zrobił też mebel przypominający kształtem mały fortepian i obudowaliśmy nim...  – śmieje się Hania. Nie wydaje się, by mogła na stałe wrócić do Polski, bo i synowie i mąż bardziej związali się z Anglią, dlatego wycieczki do Warszawy są dla niej tak ważne. – Nawet weekendowy wypad jest sentymentalną podróżą. Nie tylko do kraju dzieciństwa, ale i do przedmiotów, które tak kochali nasi rodzice – mówi.


Tekst: Tomasz Łuczak
Fotografie: Joanna Siedlar

reklama