Wacław urodził się w Pszczynie, w szpitalu z widokiem na pałac. To był znak! Prędzej czy później musiał zostać właścicielem jakiejś książęcej rezydencji. – Niestety, pałac pszczyński był już zajęty, więc kupiłem inny, też ładny. – śmieje się Wacław.

Trafił mu się Staniszów. Piękny, XVIII-wieczny, na Dolnym Śląsku koło Jeleniej Góry. Kiedyś należał do rodziny von Reuss z Saksonii, po  wojnie do państwa. Mieściły się w nim sierociniec, dom opieki, straż pożarna. Nikt się zabytkiem specjalnie nie przejmował, więc z roku na rok popadał w ruinę. Aż osiem lat temu, gdy jego stan był wręcz katastrofalny, został wystawiony na przetarg. Wacław okazał się jedynym chętnym. Zebrał po rodzinie 400 tysięcy złotych i został właścicielem kompletnej rudery z nieźle zachowanym dachem oraz dziesięciohektarowego zapuszczonego parku.

Nowy właściciel, z wykształcenia hotelarz, a z zamiłowania konserwator zabytków i pasjonat architektury, zakasał rękawy i dwa lata później w odrestaurowanej części pałacu już przyjmował gości – w małej restauracyjce i w czterech pokojach. Nikomu nie przeszkadzało, że musiał się przeciskać pomiędzy workami cementu i górami piasku..

W międzyczasie odbył się huczny ślub gospodarza. Jego żona Agata Rome, historyk sztuki, od razu połączyła pasję z zawodem i czuwała nad renowacją Staniszowa. Na początku nowożeńcy zamieszkali w jednym z hotelowych apartamentów, ale szybko zdecydowali, że muszą się przenieść. – Mieliśmy poczucie, że mieszkamy w recepcji. Wstając rano z łóżka, od razu byliśmy w pracy – opowiada Wacław. Wyprowadzili się więc na strych.

Pałacowe, dwupoziomowe poddasze było okropnie ciemne (miało okna w lukarnach), przytłaczające, podzielone na niezliczone składziki i komórki. Zaczęli więc od zburzenia ścian i wstawienia kilku okien w drogocennym dachu. Położyli grubą warstwę izolacji i na nowo boazerię. – Chodziło o to, żeby nie było gorąco, tylko przyjemnie ciepło – tłumaczy Wacław. A potem wszystko pomalowali na czerwono.

Właśnie, dlaczego na czerwono? Oboje uwielbiają ten kolor, Wacław często chodzi w czerwonych spodniach. Choć w kwestii koloru byli zgodni, nie obyło się bez drobnej sprzeczki – o odcień. Szybko jednak sobie wyjaśnili, że to nie może być ani buraczkowy, ani ceglasty, ale najprawdziwszy czerwony! Gdy malowali ściany, znajomi pukali się w czoło. – Potem jednak przyznali, że nie mieli racji – wspomina Wacław. – Ostrą barwę świetnie tonują jasne, proste meble i wykładzina.

Na strychu bez problemu się pomieścili. Kuchnię „przytulili” do komina. Na szczęście nie potrzebowali ogromnej. – Codziennie gotujemy tylko wodę i mleko – śmieje się gospodarz. Obiady jadają w hotelowej restauracji. Dlatego nie urządzali jadalni. Zmniejszając łazienkę (podłoga w szachownicę to pomysł Agaty, bardzo trafiony zresztą), znaleźli miejsce na garderobę. Pozostał jeszcze problem, jak zabezpieczyć schody, by nic złego nie spotkało synka, który zaczynał raczkować. Tu pomysł podsunął... pałac. Zrobili barierki na wzór oryginalnych pałacowych, które zachowały się pomiędzy pierwszym a drugim piętrem.

Cóż, choć są właścicielami ogromnej książęcej rezydencji, najlepiej czują się na poddaszu. Oj, książę Reuss złapałby się pewnie za głowę!


Tekst i stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Jan Brykczyński, www.k-artpolska.pl

reklama