Na Starówce, pod okiem braciszków od świętego Jacka, na strychu, gdzie panoszy się biel, mieszka Jacek Byczewski. Rzeźbiarz. Złotnik. Projektant.
Poznaniak, z profesorskiego domu. Od dzieciństwa nawykły do lepszych warunków niż te, w których żyła większość obywateli PRL-u. Rodzice Jacka zajmowali willę urządzoną przekazywanymi od pokoleń antykami. Dziadek sędzia, potem przewodniczący Międzynarodowego Trybunału w Hadze, przywoził wnukom zachodnie zabawki. Ale Jacek szybko wyrwał się spod familijnej kurateli. Przyjechał do Warszawy na rzeźbiarskie studia. Po dyplomie został. Była połowa lat 70. Niemal od razu zaczął dobrze zarabiać, a to dzięki… popytowi na nowoczesną biżuterię. Modnym dziewczynom nie podobały się błyskotki z Jablonexu. Chciały czegoś awangardowego. A Byczewski był lepszy od konkurencji, zresztą nielicznej. Czuł formę, dbał o wykończenie. Z czasem kupił kosztowne, importowane narzędzia. No i poznał Basię, historyka filozofii.
Marzyło mu się lokum na Starówce. Łaził, podpatrywał, szukał. Zakochał się w tej kamienicy na Nowym Mieście. Supermiejsce, z atmosferą. Robimy! – postanowił. Ale jak, z czyją pomocą? Przy placu Zamkowym trwały właśnie prace murarskie: ze społecznej zrzuty odbudowywano Zamek Królewski. Ekipa fachowców nie miała nic przeciwko temu, żeby sobie dorobić. Przychodzili do niego po fajrancie albo urywali się z roboty. – Szefie, potrzebna wełna mineralna, do ocieplenia dachu – usłyszał kiedyś. Skąd wziąć? Pomógł traf. Na drodze wyprzedziła go ciężarówka z naczepą, wypełniona wełną. Zajechał drogę kierowcy, na migi pokazując, w czym problem. – Gdzie zrzucamy? – chciał tylko wiedzieć szofer. – Na podwórko! I było w try miga zrobione. Ale pech chciał, że na podwórku – milicja. Kręcą się, węszą. Strach! Jednak nie szukali wełny, tylko… poćwiartowanych zwłok. Bo w piaskownicy ktoś znalazł ludzką głowę. – Za komuny mieszkał tu różnorodny „element” – wspomina Jacek. Szemrane towarzystwo, brud, bieda, wspólna toaleta na klatce. I my wśród nich. Mimo to było romantycznie.
Zamieszkaliśmy w noc poślubną. W prawie surowym wnętrzu były tylko materace. W oknach brak zasłon. W takich okolicznościach przyrody znaleźliśmy się Basia i ja, napaleni młodożeńcy. A tam vis-a`-vis odprawiają modły braciszkowie zakonni od świętego Jacka! Swoją drogą, to wyjątkowo niekonfliktowi sąsiedzi. Nigdy nie interweniowali, nawet podczas hucznych balang, których odbyło się co niemiara.
Czym trudni się pan domu, na oko nie widać. Nie pokazuje pracowni, oprowadza tylko po mieszkaniu. A to jest umeblowane przedmiotami z dawnych epok zderzonymi z ultranowoczesnym sprzętem i dziełami sztuki. Ma starannie zakomponowany luz, z dbałością o szczegóły. Co krok napotykam obiekty tajemnicze, niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Gospodarze lubią takie zagadki. Przykładem – dekoracyjny drewniany element, wyrzeźbiony w symetryczne zawijasy. Pewnie kiedyś służył jako zwieńczenie szafy. Dziś, zawieszony nad drzwiami do gościnnego pokoiku, wygląda wręcz surrealistycznie. Za tymi drzwiami – kolejna niespodzianka. W rogu mikroskopijnego pomieszczenia stoi wielka figura Chrystusa. Ekspresyjna rzeźba w drewnie, stylizowana na ludową. – Jakoś nie możemy się do niej przekonać – mówią gospodarze. – Czujemy, że wydziela złe fluidy. To było makabryczne znalezisko po śmierci rodziców. Na strychu w Poznaniu natrafiliśmy na skrzynię pełną siana, w nim coś wymacaliśmy… Zwłoki? Nie, drewniana postać prawie naturalnej ludzkiej wielkości! Ale najedliśmy się strachu.
Na salon można spojrzeć z lotu ptaka, a raczej – anioła. Króluje na antresoli, groźny jak harpia. Chroni domowników przed złymi siłami oraz zbyt długimi nasiadówkami gości – co się zdarza, bo dom przyjazny, z dobrą wyżerką. Podczas większych przyjęć w ruch idzie długi, rozsuwany stół. W kuchni „władzę trzyma” Basia, ale i pan domu ma tu swoją niewielką działkę: ażurową konstrukcję na kolekcję win, skupowanych we Francji. Przed wejściem do kuchni (bez drzwi) ustawiony został stół kombinowany: stalowe nogi plus blat z czeczotki utwardzonej żywicą. Do tego wyplatane krzesła.
Dobrobytu pilnuje ryba ustawiona na okiennym parapecie. Okna zaś są na wprost drzwi wejściowych. Żeby forsa nie wypływała. Zgodnie z zasadą feng shui.
Tekst: Monika Małkowska
Stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Marek Szymański