Magda bez plaży nie umie żyć. Każdego dnia musi popatrzeć na piasek i żagle, nawet jeśli zacina deszcz.
Przez całe życie Magda Malinowska-Multan związana jest z Sopotem. Dzieciństwo spędziła właściwie na plaży. Potem jako studentka AWF-u robiła tu sobie treningi. Więc kiedy na świat miał przyjść drugi syn i rozglądała się za większym mieszkaniem, wiadomo było, że musi być pięć minut od morza.
Kolory: angielskie inspiracje
Apartament w urokliwej willowej dzielnicy znalazł jej mąż Piotr. 84 metry na poddaszu z czterema pokojami i malutką garderobą. Urządzaniem zajęła się Magda, bo to jej pasja i zawód. – Zawsze mieszkałam we wnętrzach jasnych z dużą ilością drewna i mieszałam styl południa z angielskim – opowiada projektantka. Zaczęła od wyboru kolorów, a zna się na nich jak mało kto.
Kiedy po studiach zamieszkała w Anglii, pewnego razu podczas zwiedzania pięknej angielskiej posiadłości zachwyciła się ścianami. Niby były zielone, ceglaste, niebieskie, ale jakieś inne, szlachetne. Dowiedziała się, że pomalowano je farbami marki Farrow & Ball. I tak trafiła do tej kultowej firmy na szkolenia. Rok później, już w Polsce, razem z przyjaciółką architektką Karoliną Rochman-Drohomirecką otworzyły pracownię urządzania wnętrz Home England & Architects. Do swojego domu Magda wybrała „wakacyjną paletę” – śmietanową, ciepłą biel (drzwi, okna, zabudowane szafy, meble kuchenne), dębową podłogę i subtelne ściany (szarości w holu i sypialni, złamane błękity w pokojach). Wszystko jest tu konsekwentne, bez żadnych szokujących kolorystycznie wrażeń.
Meble: prowansalskie nuty
Na początek Magda chwali się stołem w jadalni. – To ostatni projekt, mój i Karoliny. Nazywamy go kanapką, bo jak się spojrzy z boku na blat, to widać warstwy. Jest dębowy pasek, biały i znowu dębowy – opowiada. Zaprzyjaźniony stolarz zrobił łóżko do sypialni. – Wiem, że baldachim jest za duży, ale zawsze taki chciałam mieć – śmieje się. – Uparłam się i marzenie wygrało z metrażem.
Od 10 lat z mieszkania do mieszkania przenosi meble kupione w Fabryce Wnętrz: szafę prowansalską, komodę, biurko. – Kiedyś robione były z desek odzyskanych ze starych szop. To drewno ma przepiękną fakturę – zachwyca się. No i są jeszcze dwa ludwiki w pudrowym różu. – Była zima, mróz, śnieg po pas, a ja zobaczyłam je na wystawie sklepu z antykami. Jeszcze tego samego dnia mąż je kupił i przytargał przez zaspy do domu. Setki razy chciałam już wynieść fotele z salonu, ale robiło się smutno. Choć są lekko kiczowate, rozrzeźbione, rozbijają to hotelowe wnętrze – tłumaczy. Jedyny kłopot miała z fachowcem od kuchni. – Chciałam, aby na szafkach widać było pociągnięcia pędzla, a stolarz nie mógł tego zrozumieć. W bólach udało się osiągnąć zamierzony efekt – dodaje.
Ozdoby: stylowy minimalizm
Jest ich niewiele. Trochę lamp, wazon z kwiatami, stosik książek. Do tego obrazy jednego malarza. – Zbieram je powoli. To Germano Alberti, który mieszka we Włoszech nad jeziorem Garda. A tam spędzamy wakacje. Trudno mi było znaleźć subtelne przedstawienia Bałtyku. Rekompensuję to sobie widokami ukochanego jeziora – mówi Magda.
Zmiany? Ma we krwi. – Mój tata pływał na statkach. Kiedy wracał do domu po kolejnym rejsie, rozglądał się po mieszkaniu i ze śmiechem pytał: „To gdzie jest teraz mój pokój?”. Cały czas coś przestawiałam, umiałam nawet zrobić prostą elektrykę – wspomina. Teraz przymierza się do przemalowania podłogi na biało, aby było bardziej... wakacyjnie i plażowo.
Z tą plażą jest tak, że Magda po prostu ją uwielbia. – Codziennie muszę iść na spacer z rodziną i psem. Kocham też bieganie. Pogoda, sezon, pora dnia nie mają kompletnie znaczenia – wyjaśnia. W końcu jest córką wilka morskiego.
Tekst: Beata Woźniak
Stylizacja: Joanna Płachecka
Zdjęcia: Rafał Lipski