Mówi się, że mieszkania architektów nie grzeszą urodą. Często gubi ich pycha. Niezrażony tą przestrogą Marek zabrał się za urządzanie własnego strychu.

Po zakończeniu studiów, z dyplomem architekta w kieszeni, Marek zaczął poważnie myśleć o rodzinie i rozglądać się za mieszkaniem. Wtedy odkrył puste strychy w starej warszawskiej kamienicy. – Zaproponowałem spółdzielni wymianę – w zamian za projekt całości, czterech mieszkań, dostanę jedno z nich. Remont zajął aż dwa lata. W roku 1988 nie było materiałów, fachowców, niczego. – Kiedy tam przyszedłem pierwszy raz, strych już miał lokatorów... gołębie – wspomina.

Drewniana konstrukcja była tak stara jak budynek, który powstał w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Ale doskonale zachowana – wystarczyło ją tylko odnowić i zakonserwować. Dzięki niej i dużym oknom mieszkanie przypomina trochę piętro podhalańskiego domu.

Strych nie był wysoki, ale po wycięciu szczytu dachu można było zbudować drugie piętro, na które wchodzi się po krętych metalowych schodach. Podobno są bardzo praktyczne – po pierwsze zabierają mało miejsca, po drugie – wbrew pozorom łatwo się po nich przenosi nawet duże przedmioty, na przykład meble, wanny. – Próbowałem przekonać do takich rozwiązań moich klientów, ale są nieufni – mówi Marek.

Następnym etapem było stawianie ścianek działowych. Jedna ze ścian w sypialni miała pokruszone cegły. Została pokryta farbą z gipsem tak, żeby zachować ciekawą fakturę. Na podłodze Marek położył drewno, a sprowadzany z Bułgarii kamień – w jadalni, holu i łazience.

– Mówi się, że to kobiety wiją gniazdo. Z nami było inaczej. Magda pozwoliła mi na tych naszych 135 metrach realizować nawet najśmielsze pomysły. W kwestii mebli też panowała pełna zgoda. Inkrustowane fotele z Syrii przywiózł do Polski wujek. Makata po cioci wylądowałaby pewnie na śmietniku, gdyby nie staranie Marka. Oddał ją do renowacji, gdzie przez niemal pół roku ratowano delikatną tkaninę, „łapiąc” złotą nitkę.

Stolik Beduinów przywiózł jego ojciec, który pracował w Pakistanie na placówce i wypatrzył go gdzieś na tamtejszym bazarze. Po prababci, sławnej pianistce, została toaletka. To prawdziwy cud, że przetrwała jej liczne podróże – prababcia koncertowała po całym świecie.

W 1860 roku przejechała w saniach Rosję, na tournée była nawet na japońskim dworze. – Nie lubię starych mebli kupowanych w komisach i antykwariatach. Te, które mam, to pamiątki rodzinne, znam ich historię, wiem skąd pochodzą i mogę o tym opowiadać godzinami – mówi Marek.

Żyłkę podróżniczą ma w genach. Ostatnio był w Afganistanie. Przywiózł stamtąd piękną karakułową czapę, w której wygląda tak egzotycznie, mnóstwo inspiracji i wspomnienie tajemniczych, zaczepnych oczu Afganek w czadorach.


Tekst i stylizacja: Grażyna Bieganik
Fotografie: Andrzej Pisarski

reklama