Małe prezenty mają swój urok, ale dopiero duże robią wrażenie. Ten należał do kategorii największych. Nie dało się go zapakować w pudełko i obwiązać wstążką.
Chciałbym, żeby na święta pachniało tu pierniczkami, a nie farbą – powiedział pan Marek do Anny Casciarri. Architektka poczuła się nieswojo. Stali właśnie w nowo kupionym apartamencie na Sadybie – 200 metrów w poważnie surowym stanie. – Tak poważnym, że trzeba było jedne ściany wyburzać, a inne przesuwać – mówi.
Był czerwiec, a pan Marek szczegółowo zaplanował sobie właśnie najbliższe Boże Narodzenie. – No cóż, jak spadać, to z wysokiego konia – pomyślała.
Na wszystko miała niespełna pół roku, więc czas gonił ją od pierwszego do ostatniego dnia. Jakby tego było mało, rodzina mieszka na południu Europy, o spotkaniach na budowie, dogadywaniu szczegółów i oglądaniu mebli, lamp czy dywanów wspólnie z panią lub panem domu mogła zapomnieć. Była zdana wyłącznie na siebie. Musiała wszystko nie tylko zaprojektować, ale i zgrać ekipy, które wchodziły jedne po drugich, a czasem pracowały na zakładkę. – Na szczęście jest internet – mówi Anna Casciarri. – Siadałam wieczorem przy komputerze, obok mnie sadowił się mój kocur Wallace i wysyłaliśmy sążniste maile ze zdjęciami lamp, kanap, tkanin, kamieni na podłogę czy desek. Do obojga, bo zdarzało się, i to często, że każde podróżowało akurat po innym kraju.
To była niesamowita współpraca. Anna Casciarri wspomina, że z takim zaufaniem klienta nie miała wcześniej do czynienia. – Najpierw dyskusje w necie, a potem błyskawiczne męskie decyzje, żadnego marudzenia. I na koniec jego odpowiedzi: – Wpłaciłem, zamówiłem, jedziemy dalej.
Co zrobiło na niej największe wrażenie? Niewiarygodne zgranie pana Marka i jego żony. Niezależnie od siebie wybierali dokładnie to samo. Jakby byli połówkami jednej pomarańczy. Na przykład podłoga. Anna wysłała wiele propozycji – spodobał im się włoski marmur spod Sieny w ciepłym dyniowym odcieniu. – Bardzo trudny materiał, bo kolor jest mocny, intensywny – mówi Anna. – Ale obojgu kojarzył się ze słońcem, którego na południu mają pod dostatkiem, a tu zawsze go brakuje.
Kamień potrzebował spokojnych sąsiadów. Anna dobrała mu więc do towarzystwa drewno, szary kwarcyt na kuchennym blacie, jedwabisty perski ręcznie tkany dywan w perłowo-gołębim odcieniu i beżowe włoskie kanapy firmy Polaris z pikowanymi siedziskami – duże, dostojne i bardzo wygodne. Otoczony zielenią taras urządziła jak pokój – w ładną pogodę można otworzyć szklaną ścianę i poczuć się jak na południu Europy.
W salonie postanowiła trochę zamieszać. Dla ożywienia atmosfery zaproponowała stolik od Porady na pokręconej nodze z włoskiego orzecha i olbrzymie okrągłe lustro z nieregularnymi krawędziami (ponad półtora metra średnicy). Zabawnym kwadratowym fotelom oraz stylizowanej sofie Anna chciała dodać blasku, więc zamówiła w firmie Flos kinkiety jak połówki lamp. I tu pojawił się problem. Trzeba było na nie czekać aż trzy miesiące. Tymczasem pan Marek postanowił „urwać” jeden tydzień i przyspieszył termin oddania domu. Zamiast gwiazdki – 17 grudnia, bo wtedy wraca do Warszawy żona, a on chciałby przywieźć ją z lotniska właśnie tutaj!
– Przyjęłam to na sportowo, chociaż pomyślałam, że u mnie pewnie w domu świąt w tym roku nie będzie – opowiada z uśmiechem Anna. Wtedy jednak wcale nie było jej do śmiechu.
Na początku grudnia zaczęło się szaleństwo, dopinanie wszystkich detali, przeprowadzka, sprzątanie. – Jeszcze 15 baliśmy się, że nie damy rady – wspomina Anna. – W ścianach wciąż straszyły dwie wielkie dziury, miejsca na lampki. Na szczęście Włosi dotrzymali terminu i kinkiety zabłysły na czas.
Dwa dni później ubrania wisiały w szafach, książki stały na półkach, a w lodówce chłodził się szampan. Żona z lotniska przyjechała do nowego domu. Pan Marek przeniósł ją romantycznie przez próg. Miała łzy w oczach, bo do końca nie wierzyła, że urządzi tu Boże Narodzenie. Przywitał ją… zapach pierniczków. Anna przyniosła je rano i postawiła na stole w kuchni.
Tekst: Joanna Halena
Stylizacja: Dorota Cybis
Zdjęcia: Hanna Długosz