Gdyby ktoś kiedyś powiedział Jerzemu, że zbuduje dom i zamieszka w „pałacowych wnętrzach”, nigdy by w to nie uwierzył. On, który po studiach przyjechał do Warszawy tylko z kołdrą w plecaku.

Wszystko zaczęło się od tego, że pierwsze role gospodarza związane były ze stolicą: w „Szkicach warszawskich” i „Kolumbach”, potem angaż w Teatrze Studio. Ale on nie czuje się warszawiakiem, jest bielańczykiem. Właśnie na Bielanach kupił wąski kawałek działki. Przed wojną należała do rodziny Chełmońskich, potem przez cały PRL spadkobierca Adam Chełmoński walczył o odzyskanie rodzinnych włości i kiedy to się udało, sprzedał część działki właśnie Jerzemu. A ten dokonał rzeczy niemożliwej – w rok, pod czujnym okiem konserwatora zabytków, zbudował dom. – To był koszmar, musiałem z nim ustalać dosłownie wszystko – wygląd i wielkość willi, gzymsy, nachylenie dachu – wspomina.

W tej mitrędze pomógł mu architekt Konrad Chmielewski, który też miał niełatwe zadanie; pogodzić gusta właścicieli i zbudować dom nawiązujący do stylu z lat dwudziestych. Nie zakończyłoby się to tak szybko, gdyby nie doświadczenia Jerzego. Kilka lat wcześniej stawiał dom na Mazurach i zostawił robotników bez kontroli, a sam wyjechał do Francji. Ci sprzedali dach i za zarobione pieniądze balowali, aż zastała ich wczesna zima.

Tym razem Jerzy pilnował ekipy, no i wiele rzeczy zrobił sam, bo ma dwa fachy: jest aktorem i „złotą rączką”. To on zaprojektował okna. Jest ich aż siedemdziesiąt sześć; część o nietypowych kształtach. Żeby nie zbankrutować, nie zamawiał ich w sklepie, tylko wybrał się „w Polskę”. Dopiero w Szczytnie znalazł stolarza, który zrobił surowe, drewniane ramy. Ale i tym razem nie obyło się bez kłopotów. – Fachowiec nie wyrobił się na czas. Przyszedł listopad i osiemnastostopniowe mrozy. Musiałem więc przez pewien czas ogrzewać dom bez okien, żeby ocalić marznących robotników i kaloryfery – wspomina Jerzy.

Znacznie łatwiej poszło z urządzaniem domu. Ale za to zabrała się żona. – Nigdy nie przywiązywałem wagi do przedmiotów. Ze studiów w Łodzi przyjechałem do Warszawy tylko z kołdrą w plecaku. Na szczęście żona ma całkiem inne podejście do sprawy – żartuje. Dorota kolekcjonuje obrazy, ikony, szpera po pchlich targach i nieustannie coś w domu zmienia. Bibeloty wygrzebane na starociach pasują do mebli, które w większości „przywędrowały” z Francji.

Życie w domu na Bielanach bardzo go zmieniło. Z człowieka, którego nie interesowało nic poza teatrem, stał się lokalnym patriotą. Wszystko przez metro, które ma przebiegać w pobliżu ich domu. – Teraz deweloperzy chcą tu budować blokowiska. Od kilku lat wspólnie z sąsiadami próbujemy uświadomić urzędnikom, że nasze osiedle jest perełką Warszawy i nie można zabudowywać tu każdego skrawka ziemi – opowiada Jerzy. Choć szanse, by zmienić ustalenia władz są niewielkie, mieszkańcy bez walki poddać się nie zamierzają.

Ta historia bardzo ich do siebie zbliżyła. Latem zorganizowali święto ulicy, powystawiali stoły, zrobili festyn. Każdy coś przyniósł. Zbliżenie z sąsiadami przydało się Jerzemu, bo na początku bardzo im podpadł. – Mój dom budowali Ukraińcy i w Boże Ciało przypomniałem sobie, że obok ma przechodzić procesja. Rzuciłem się do samochodu, żeby ich stamtąd zabrać – wspomina Jerzy. – Przedarłem się przez dzieci rzucające kwiaty i dopadłem do robotników. Było gorąco, więc się porozbierali. Kazałem im się schować, ale zamierający śpiew uświadomił mi, że już za późno. Procesja zatrzymała się przed budową i ludzie z niesmakiem przyglądali się zafascynowanym tym widowiskiem Ukraińcom.


Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Joanna Płachecka
Fotografie: Hanna Długosz

reklama