Ilustracje Weroniki to fantazje o szczęściu. Nic dziwnego, w Emowie, gdzie powstają, z dala od zgiełku, szczęście łatwo sobie wyobrazić.

Kiedy przyjechałam do Emowa, do domu Weroniki Naszarkowskiej-Multanowskiej, poczułam się jak w kapsule czasu. Zaledwie dwadzieścia kilometrów od centrum Warszawy, a zupełnie inna epoka, inny świat. Cisza przerywana ujadaniem psów, swobodnie rosnące „wsiowe” kwiaty, kapliczka w ogrodzie, na werandzie duży stół przykryty kilimem. Na obiad krupnik, pierogi z jagodami i wiśniowy kompot… Do tego brak elektronicznych urządzeń (jeśli nie liczyć komputera zakamuflowanego pod wielobarwną makatką).

Siedzimy na werandzie, podjadamy jagodzianki. Weronika opowiada: – Przyjeżdżałam tu zawsze na wakacje do babuni. Dziadkowie, o pięknych imionach Amelia i Ludwik, pochodzili z Kresów. Los rzucił ich do Warszawy, w której nie umieli się odnaleźć. Poszukali więc w pobliżu stolicy miejsca przypominającego rodzinne strony. Emów spełniał warunki: kilka domostw na krzyż, dookoła sosny rosnące na piaskach, brak bitych dróg i stałego kolejowego połączenia. Dziura, której wady i zacofanie dziś okazują się zaletami.

Przyjeżdżam tu z mężem Andrzejem, jak tylko wysychają roztopy, i zostajemy do pierwszych przymrozków. Tu najlepiej nam się pracuje, najwygodniej żyje. Ona artystka i projektantka, absolwentka warszawskiej ASP. On teatrolog, specjalista PR. – Prawie nie bywam w Warszawie, bo i po co? Zakupy robimy na targu, a w razie kulturalnego głodu ruszamy do lokalnego kina, dawnej stacji Falenica, na ekskluzywne seanse filmowe. Nie dość, że filmy ogląda się przy stolikach, to jeszcze można zamówić różne pyszności.

Dom to autentyk z 1928 roku. Cały drewniany. Styl budowli? Bliżej nieokreślony, przez niektórych porównywany do świdermajera. Ja nazwałabym go wczasowo-inteligenckim. Tani i bezpretensjonalny, z dużym dodatkiem rękodzieła. Od razu należy zaznaczyć – projektanta przy tym nie było. Układ wnętrz zaplanował się sam, wedle potrzeb mieszkańców, ich charakteru i historii. W środku mrok, bo okna nieduże, żeby latem było chłodno. Do każdego z kilku pokoi prowadzi osobne wyjście z holu. W razie gdyby komuś zachciało się sprowadzić kochanka…

O tych projektanckich sekretach Weronika opowiada z szelmowskim błyskiem w oczach. Ma w tym niemal perwersyjną uciechę – jej ojcem był Józef Sigalin, znany architekt, w powojennych czasach pierwszy urbanista Warszawy. Jednak Emów jest schedą po rodzinie matki (malarce Krystynie Kozłowskiej). Nie dotarły tam wpływy socrealizmu. Domek niewielki, ale działka spora, około hektara. Na parterze trzy pokoje, służbówka, łazienka, kuchnia i weranda, latem najważniejsze pomieszczenie; na pięterku dwa pokoje, no i jeszcze strych. Górę zajmowała w lecie ciotka Apolonia ze stryjem Ignacym, rodzeństwo dziadka. Jak to w rodzinie bywa, dwie panie na „A” darzyły się serdeczną antypatią. Los sprawił, że po wojnie, jako wdowy i ubogie staruszki, były zdane na siebie przez długie lata. I jak w klasycznym dramacie – choć nie rozmawiały ze sobą, zmarły jedna zaraz po drugiej.

– To był dom kobiet – śmieje się Weronika. – O jego wyglądzie zadecydowały babka i ciotka, potem mama. One zrobiły własnoręcznie większość rzeczy, zmuszone biedą oraz ogólnym brakiem towarów w sklepach. Weronika też dołożyła swoje. Ściany pobielone białą klejową farbą udekorowała „rzucikiem” machniętym od ręki – do takiej wysokości, do której sięgnęła ze stołka. Wzory są jak z dawnych wiejskich tapet: wisienki, winne grona, naiwne kwiatki.

Klimat „niegdysiejszości” potęgują wciąż działające kaflowe piece, zaś w kuchni – emaliowane naczynia z Olkusza. Co do umeblowania, przodkowie Weroniki mieli słabość do praktycznych sprzętów z Ładu, ona to, co zostało, dopełniła rzeczami tanimi, często wyrzuconymi przez innych. Kiedyś na śmietniku wypatrzyła fotelik z lat 50. Wyszła po zdobycz po zmroku i… natknęła się na konkurencję. – Ty, mała, to mój rewir – usłyszała zachrypnięty głos. Flaszka załagodziła sprawę.

W ogrodzie stoi kapliczka ku czci świętego Franciszka. Weronika ma z tym świętym osobiste porachunki. W zamian za wyzdrowienie suczki Zuzi obiecała patronowi zwierząt odnowienie kapliczki. Zuzia, choć leciwa staruszka (miała 15 lat!), pożyła jeszcze trochę, a święty Franciszek dostał nowe szaty i świeże zadaszenie. Teraz czuwa nad królującymi w obejściu suczkami rasy corgi, Dunią i Felą.

Tekst: Monika Małkowska
Stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Marek Szymański