Dom miał być jak u dziadków.
– Nie dlatego, że takie meble czy ozdoby są najpiękniejsze, ale wśród nich się urodziłam, wychowałam, żyłam – mówi Ewa, a Kacper dorzuca: – Pewnie, można by kupić dizajnerskie, ale to nie showroom, tu się normalnie mieszka.
Pamiętam Kacpra z „Życia Warszawy”. Wszyscy w pędzie poszukują tematów, jak to w dzienniku, on – luz i relaks, zawsze gotowy na pełną anegdot pogawędkę. Przez te piętnaście lat nic się nie zmienił. Wita mnie w drzwiach z Amelką, szorstkowłosą jamniczką na rękach. – Zapraszamy na śniadanie – woła Ewa, choć minęła już trzynasta. – U nas tak zawsze, dojeżdżamy do domu nad ranem, więc śniadanie jemy o tak barbarzyńskiej porze. Prowadzą warszawską knajpkę Antrakt przy Teatrze Wielkim. Po spektaklach wpada tu mnóstwo aktorów, a że czynna jest do ostatniego gościa, więc… – Na korki przynajmniej nie narzekamy – śmieją się. – Znajomi przyzwyczaili się, że na imprezy wpadamy o trzeciej rano.
Dom pod Warszawą kupili pięć lat temu. Poprzedni właściciele lubili styl nowoczesny. Podwieszane sufity, dębowa klepka przykryta modnym panelem z wzorem czeczotki, plastikowe drzwi. – Zdarliśmy wszystko – opowiadają. – Włożyliśmy mnóstwo pracy, żeby przywrócić ład i wygląd z 1934 roku. Przed wojną rodzina, do której należała willa, wybudowała ją na kredyt i żeby go spłacić, dom wynajmowała letnikom.
– Ewa zmówiła się w czasie remontu ze znajomym buddystą, skuli wszystkie kanty ze ścian – śmieje się Kacper. – A ja chciałem mieć chociaż jeden, więc musieli jeszcze raz murować. Wyzwaniem okazały się schody, metalowe, kręcone i tak wąskie, że nie wchodzili po nich na piętro ani Kacper (ze strachu, że się zaklinuje), ani pies. Przez łazienkę przechodziło się do sieni i ogródka, poprzestawiali więc ściany. Fundamenty z cegły piją wodę, trzeba będzie je zaizolować. – Taki dom to studnia bez dna – mówi Ewa – ale gdybym miała jeszcze raz wybierać między starym a nowym, wybrałabym tak samo.
Kacper jest grafikiem i fotografem. A także tropicielem i zbieraczem staroci, kolekcjonerem, projektantem mebli. Ponieważ lubią art déco, wyszukał nawet pstryczki z epoki (Siemensa z lat 40.). Nie zawaha się wyciągnąć coś ze śmietnika. Karnisz długości 5,40 metra znalazł na Okólniku. Drzwi wejściowe przyjechały z wiejskiej chałupy w Raciborzu – mają w naturalny sposób „wyszczotkowane” słoje. Umywalkę z Calais wylicytowali na eBayu. Francuski kominek z efektowną płytą przyjechał z Belgii, a kupili go w Białymstoku. Taras wylewał z kolegami, sami stawiali kolumienki. – Nie mieliśmy o tym pojęcia, więc wyszły kostropate, jakby od razu miały te osiemdziesiąt lat – śmieje się. Schody zrobił specjalnie dla Amelki, żeby mogła zejść i poszczekać sobie przy płocie.
Kuchnię sklecił ze starych mebli. Nowe są tylko mechanizmy. Ewa na Bartyckiej znalazła włoskie kremowe kafelki. Wzorcem koloru było metalowe pudełko na ciasto, jeszcze po dziadkach. Mają kolekcję misiów – wyłysiałych staruszków. – Nasz majątek jest w tych misiach – przekomarza się Kacper. – Nie śmiej się, kolekcjonerzy płacą za takie okazy krocie. Mają po osiemdziesiąt lat.
W ogrodzie królują dwa olbrzymie świerki. Kacper marzył o drzewie owocowym, żeby widzieć, kiedy przychodzi wiosna, posadził więc jabłonkę. Spłatała mu psikusa, to późna odmiana i kwitnie w porze rododendronów. Na stole w ogrodzie misa z orzechami – dla sójek. Ostatnio przylatuje matka z młodym, biorą orzechy do dziobów, potrząsają, sprawdzają, czy są pełne. Puste wyrzucają, komedia.
W piekarniku dochodzi szarlotka z bezą. Ewa sama piecze ciasta do knajpki, a Kacper gotuje rybną zupę z ziołami prowansalskimi. Możecie spróbować ich w Antrakcie.
Tekst: Anna Ozdowska
Stylizacja: Barbara Dereń-Marzec
Fotografie: Rafał Lipski