Na drzwiach mieszkania Beaty Pawlikowskiej, dziennikarki i podróżniczki, wisi wizytówka i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że wisi od wewnątrz. – Jest tak ładna, że mogę się jej przyglądać godzinami. Zrobili ją dwaj rzeźbiarze z Mozambiku, wyryli na niej także moich chińskich opiekunów – słonia i węża – tłumaczy podróżniczka.
Ktoś może pomyśleć – po co osobie, która tyle czasu spędza w podróży, dom?
Ale w życiu trzeba mieć miejsce, do którego chce się wracać, które jest tylko nasze, przez nas wymyślone i urządzone. Tak samo jak wyjazdy lubię powroty. W Warszawie mieszkam od piętnastu lat, ale do niedawna wynajmowałam mieszkania, teraz wreszcie mam własne. Długo szukałam, bo musiało spełniać specjalne warunki: chciałam, żeby było duże i słoneczne, żeby okna wychodziły na wschód, zachód i południe. Lubię przestrzeń i naturalne światło. Znalezienie wymarzonego mieszkania okazało się bardzo trudnym zadaniem, ale w końcu się udało.
Urządzałam mieszkanie po raz pierwszy, ale wiedziałam, jak ma wyglądać.
Nie spodziewałam się jednak, że pochłania to tak dużo czasu i energii. Pewnego dnia szef ekipy remontowej, która pracowała u mnie w domu, mówi: „Pani Beatko, czas kupić umywalkę”. Myślę sobie – nie ma sprawy, pojadę do sklepu i kupię. Wchodzę, a tam trzysta umywalek. I jak tu wybrać tę jedną, z którą spędzę następne kilka lat? Tak samo było z kaflami do łazienki, podłogą... Chodziłam po sklepach tygodniami, dotąd aż znalazłam dokładnie to, czego szukałam.
Podłoga jest zrobiona ze złotego bambusa, który nie tylko pięknie wygląda, ale jest twardszy od zwykłych parkietów. Poza tym bambus jest trawą, a więc mam parkiet ekologiczny, który nie powstał kosztem wycinania lasów albo tropikalnych puszcz. Długo wybierałam kominek. Po obejrzeniu sterty katalogów stwierdziłam, że nie wymyślono takiego, jaki chciałam mieć. Zaprojektowałam go więc sama – na wzór schodkowej piramidy Majów.
Wykonanie okazało się niezwykle pracochłonne – fachowiec, który robił kominek, po zakończeniu pracy powiedział z wyrzutem, że przez ten czas zbudowałby trzy tradycyjne. Ale efekt był tego wart. Moim rajem jest miejsce do pracy, czyli biurko i komputer. Tu spędzam najwięcej czasu – piszę książki i artykuły, a dzięki internetowi jestem w kontakcie z resztą świata. Meble w tym pokoju zaprojektowane są na wzór kufrów podróżnych.
Choć żyję na walizkach, nie lubię rozgardiaszu po podróży.
Dlatego zaraz po powrocie robię porządki. Nie znoszę też zbędnych rzeczy i staram się nie obrastać w przedmioty, które „mogą się przydać”. Nauczyły mnie tego ciągłe przeprowadzki. Wolę nowoczesne, jasne wnętrza. Antyki czy styl rustykalny kojarzą mi się z nagromadzeniem rzeczy, które niepotrzebnie ograniczają przestrzeń i przytłaczają. Unikam bibelotów. Ozdobą mojego mieszkania są tylko pamiątki przywiezione z podróży. Mam w domu „kawałek Ameryki Południowej”, kawałek Afryki i Azji, dzięki temu będąc w Europie, jestem na innych kontynentach.
Niektóre pamiątki dostałam od Indian, inne od nich „kupiłam” za jakiś przedmiot. W ten sposób stałam się posiadaczką na przykład pięknego łuku, dmuchawki i strzałki z kurarą. Na włócznię Masajów wymieniłam latarkę. Oryginalną maskę Indian Mayoruna dostałam w zamian za dwa kilogramy cukru.
Od kilkunastu lat z każdej podróży przywożę też figurki zwierząt – mam w kolekcji krokodyle z hebanu, tukany i papugi z balsy – najlżejszego drewna świata, żółwie z lateksu, czyli mleka drzewa kauczukowego, i żyrafy z drewna różanego. Zbieram również wiosła, które „pomagają mi płynąć w dobrą stronę”.
Są miejsca na świecie, gdzie nie istnieje pojęcie domu.
Na przykład u Indian znad Orinoko jest tylko plac, wokół którego biegnie spadzisty dach z liści palmowych, pośrodku ognisko, dookoła którego wiszą hamaki. Dach nawet nie chroni przed deszczem, bo jak zacina, wszyscy są mokrzy.
Moje domy w dżungli to takie właśnie obozowiska z hamakami rozwieszanymi między drzewami. Jak przychodzi deszcz – to się śpi w deszczu. Okropne uczucie – jest ciepło i przytulnie, aż tu nagle za koszulę zaczyna się wlewać lodowaty strumień wody.
Mam nawet ziemię w dżungli.
Przez moment chciałam tam coś wybudować, ale szybko zmieniłam zdanie. Zrozumiałam, że już ktoś tu mieszka – jaszczurki, węże, skorpiony i pająki były długo przede mną. Ten kawałek dżungli ma dla mnie znaczenie symboliczne.
Niedaleko stamtąd żyje mój przyjaciel – ornitolog. Zbudował stację naukową, gdzie przyjeżdżają studenci i uczeni z całego świata, żeby badać przyrodę Amazonii. Czuję się tam jak u siebie w domu. Fantastyczna kucharka Maria robi pyszne steki z piraruku – największej słodkowodnej ryby świata. Ten amazoński kolos waży ponad dwieście kilogramów i ma cztery metry długości.
Steki z piraruku są większe od talerza, a smakiem przypominają mięso kurczaka. Lubię moje domy z podróży. Dobrze się czuję zarówno w hotelu, przejściowym obozowisku, wiosce u Buszmenów, jaki i w mongolskiej jurcie. Zawsze marzyłam, żeby przekonać się na własnej skórze, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie urodziła się w Polsce. Podróże mi to umożliwiają, bo żyję wtedy jak tubylcy. Jeśli oni jedzą pieczone mrówki, zupę z małpy albo żywe larwy – ja też jem.
Doświadczając tego samego co Indianin urodzony i żyjący nad Amazonką, Masaj mieszkający w Kenii albo dziewczyna z mongolskiego stepu, czuję się tak, jakbym zyskiwała nowe życie.
Wysłuchała: Dorota Cerwińska
Fotografie: Leszek Brzoza, East News
reklama