Kiedy wreszcie mogli zaprosić gości, od progu słyszeli: „Ale świetna przedwojenna willa!”.
– Już wiedziałam, że się udało. Dom jest przecież nowy, powstał ze zdjęć, z podróży, spacerów i marzeń – opowiada Kasia.
Wszystko zaczęło się od Trójkowej „Sjesty” Marcina Kydryńskiego, który tak opowiadał o Lizbonie, że któregoś razu nie wytrzymali i pojechali. Chcieli usłyszeć fado, zagubić się w uliczkach z kamienicami zdobionymi azulejos. Przypadkiem trafili do sklepu z bielizną, jednak to nie koronkowe majtki i podwiązki zwróciły ich uwagę, ale niezwykłe schody z początku ubiegłego wieku. Kilka lat później taka sama ozdobna poręcz i jesionowe stopnie znalazły się w wymarzonym domu państwa Kordowskich.
Jak pudełko na buty
Chcieli zamieszkać w poniemieckiej willi. – Miało trzeszczeć i pachnieć starzyzną – wspomina Kasia. Nie wyszło. Trafili za to na wrocławskie osiedle Oporów. – Najpierw zobaczyliśmy ogród z tamaryszkiem – opowiada Robert. – Potem gierkowski klocek. Poniemiecki dom, owszem, kiedyś tu stał, ale po wojnie spalili go Rosjanie.
Choć na ścianach był grzyb, a budynek miał zachwiane proporcje, zachwyciła ich spora działka, stare drzewa, a w pobliżu park Grabiszyński. Kupili. I od razu posadzili jodłę kalifornijską, po trzy świerki i sosny, magnolię, lipę i klon.
Dom należało wyburzyć i zbudować nowy. Urzędniczka postawiła tylko jeden warunek: „Nowy projekt trzeba dopasować do otoczenia”. Czyli? Pożenić architekturę nielicznych domów poniemieckich z późnym Gierkiem. Z tego czasu zachowało się zdjęcie w rodzinnym albumie: synek Kubuś z kolorową plastikową łopatką stoi pośrodku wielkiej dziury wykopanej pod fundamenty budynku. Cóż, jedne dzieci budują domy z piasku, inne naprawdę.
Puzzle
No i zaczęło się urządzanie. Już podczas pierwszego spotkania z architektką Basią Strzębałą na stół wjechały pękate segregatory z kolekcją puzzli, jak nazywają zbierane latami wycinki z magazynów wnętrzarskich ułożone działami: kuchnia, sypialnia, salon, kominki, lampy, klamki. Część zbiorów to były fotografie, na których uwieczniali co ciekawsze rezydencje, ogrody, detale (na swoją cyfrówkę Robert mówi „notatnik”, bo to archiwum, a nie portfolio artysty).
Zdjęcia powstawały głównie podczas spacerów po wrocławskich dzielnicach, takich jak: Biskupin, Borek, Grabiszynek, Karłowice. Na jednym była elewacja willi na Krzykach (spodobało im się wysokie okno z balustradą, bo miało idealne proporcje). Na drugim kryte ceramiczną dachówką dachy domów na Oporowie (– Wyglądają tak lekko, bo kiedyś cieślom chciało się profilować więźbę – wyjaśnia Kasia). Wśród fotosów mignęły też lizbońskie schody.
Zbiory w segregatorze okazały się dla architektki nieocenioną inspiracją. Na przykład ogrodzenie Kasia i Robert podpatrzyli w pewnej wrocławskiej secesyjnej willi. Furtka była zielona, spatynowana i sięgała pasa, a u dołu miała charakterystyczny wzór nazywany „żuczkiem”. Zdjęcie trafiło do kowala z okolic Sobótki, Piotra Perzyńskiego, którego poproszono o zrobienie podobnej. Spod jego ręki wyszła również barierka zdobiąca okno sypialni.
A to nie koniec „ściągania”. W segregatorze honorowe miejsce zajmowała wyrwana z brytyjskiego piktorialu strona z nagłówkiem „Timeless beauty”, która przedstawiała staroświecki, otwarty kominek przypominający trochę sarkofag. Kasia zdjęcie zaniosła do zduna. Ale ten odradzał otwarty kominek. Mówił, że będzie „smród, brud, a ciepło ucieknie”. Kolejni fachowcy też kręcili nosem. W końcu pracy podjął się Jacek Jeżyk. Z uśmiechem patrzył, jak Kasia i Robert biegali przejęci po pokoju, wymachując rękami: „kominek ma być taaaki duży” i „żeby tutaj miał taaakie palenisko”. Przy tym wszystkim zapomnieli, że do wymarzonych gabarytów trzeba dodać jeszcze szerokość obudowy. Wyszedł kolos, jakiego się nie spodziewali! Ale taaaki piękny.
Pod czereśnią
Kiedy na drzwiach powiesili mosiężną kołatkę z Lizbony, w progu stanęli pierwsi goście. Pod czereśnią, całą obsypaną różem, ustawili długą ławę. Na niej półmiski sałaty i soki. Przy ławie zasiedli kolejno: facet ukochanej cioci, tato Adam, kuzynka Bunia, brat Adam z żoną Dominiką, ciocia Ela z mamą, babcia Ginga (brat w dzieciństwie nie umiał wymówić imienia Genowefa i tak zostało), kuzynka Monika, Kawalczyki, Kasia i Kubuś.
Taką samą scenę, w tym samym miejscu i pod tą samą czereśnią zobaczyli później na przedwojennym zdjęciu, które pokazali im pewni Niemcy szukający swojego dawnego domu. W latach 30. dzielnica nazywała się Opperau, a przy wejściu wisiała tabliczka Schellwitz Strasse 31. – Doris Fischer miała dwa lata, kiedy wyjechała z Breslau. Teraz mamy czarno-białe zdjęcie na pamiątkę. Obiecaliśmy, że zawsze będzie wisiało na ścianie – opowiada Robert. – Mam nadzieję, że słowa dotrzymają też nowi właściciele. Bo dla nas to już zamknięty rozdział. Sprzedajemy dom. A my? Robimy nowe zdjęcia.
Tekst: Natalia Gańko-Laska
Fotografie i stylizacja: Joanna Siedlar