To miał być jedynie drobny lifting, a skończyło się rewolucją. Nie tylko w mieszkaniu, ale i w życiu. Monika zakochała się w latach 20., znalazła też przyjaciółkę.
Ten styl był we mnie, tylko nie mogłam tego odkryć – śmieje się Monika, właścicielka mieszkania. – Jestem lekarzem i nie miałam czasu na dopieszczanie domu, choć sztuką interesowałam się zawsze – dodaje. Kiedy wprowadziła się do mieszkania męża, zobaczyła artdecowski stolik i piękny zegar. W tym momencie uświadomiła sobie, że to jest właśnie to, co jej się najbardziej podoba.
Z czasem postanowiła coś w domu pozmieniać. Denerwowały ją ciasny hol, oddzielona od świata kuchnia i naturalnej wielkości rzeźba dziewczynki, której się bała, szczególnie kiedy nocą wędrowała do kuchni po szklankę wody. Czuła złą energię afrykańskich masek przywiezionych z podróży.
– Chciałam, aby było symetrycznie, równo, chciałam przywrócić harmonię mojemu domowi – opowiada. Mąż planował budować hacjendę w Kampinosie i zostawić Warszawę. Powiedziała „nie” i zaczęła szukać architektki. Zuzannę Muraszkiewicz spotkała w Decoterii u Antoniny Bilik, warszawskim sklepie z art déco, który jak ul pszczoły przyciąga miłośników tego stylu.
Panie umówiły się na wizję lokalną. Popijały herbatę przy stoliku z epoki i nagadać się nie mogły. – Na początku myślałyśmy o liftingu, ale im dalej szłyśmy w las, tym więcej pojawiało się pomysłów – opowiada Zuzanna. Koncepcja wnętrza powstała w trzy dni. I zaczęła się rewolucja.
Najpierw wyprostowana została feralna ściana z holu, a figurka dziecka trafiła w dobre ręce. Ściana dzieląca salon i kuchnię została zamieniona na dwa słupy, aby było symetrycznie. Potem zerwano parkiet. Paniom zrzedły miny, kiedy okazało się, że trzeba zrobić nową wylewkę, ale czego się nie robi dla orzechowej podłogi, którą tak ukochały lata 20. – To nie jest w 100 procentach art déco, ale starałyśmy się być autentyczne – tłumaczy Zuzanna.
Oczywiście niektóre meble czy drobiazgi to oryginały, jednak sporo rzeczy brakowało. Zabudowę kuchni architektka szczegółowo rozrysowała. Potem artysta stolarz z Decoterii zabrał się do pracy. Podobnie było z lampami. Oryginalna nad stołem w jadalni stała się inspiracją dla oświetlenia nad wyspą.
Urządzanie sprawiało taką frajdę, że nawet sceny mrożące krew w żyłach panie wspominają dziś ze śmiechem. Chociażby trzymetrowy granitowy blat, który wjeżdżał do domu przez drzwi balkonowe przy użyciu dźwigu, albo... nocne układanie kafelków. Zuzanna długo szukała mozaiki nad kuchenkę. – Myślałam o czerni opalizującej brązem. Ponieważ nic mi się nie podobało, kupiłam czarną mozaikę i odrobinę brązowej. I wzięłam się do wymieniania niektórych kostek – mówi.
Niezła wpadka była z lodówką. Producent zapewniał, że do kostkarki po prostu wlewa się wodę. Kiedy sprzęt przyjechał, okazało się, że trzeba ją najpierw doprowadzić! A tu podłoga błyszczy, ściany wymalowane. Wybawieniem więc była rurka ukryta za podwieszanym sufitem.
Po czterech miesiącach szaleństw w domu wreszcie zapanowała harmonia. Monika wyciągnęła ulubione obrazy. – Od dawna jeżdżę na grudniowe charytatywne aukcje do Łodzi. Nieraz może i coś przypadkowego kupię, ale z sercem – opowiada. Gdyby mogła naprawdę zająć się kolekcjonowaniem, obstawiałaby École de Paris. Na razie ma litografię Kislinga. Uwielbia też „Czytającą” Jacques’a Zuckera, którą wylicytowała w Agra-Arcie, nie zapędzając się i nie przekraczając limitu! – Czasem siadam na krzesełku i podziwiam – cieszy się Monika. Od czasu urządzania domu art déco, lata 20. i 30. stały się jej prawdziwym konikiem. Zuzanna śmieje się nawet, że rośnie jej konkurencja.
Architektka: Zuzanna Muraszkiewicz
Współtworzy pracownię HolArt Studio. W projektach na pierwszym miejscu stawia wygodę. Specjalizuje się w luksusowych rezydencjach, wymyśla meble, lampy, dodatki. Lubi pracę ze studentami w Społecznej Akademii Nauk w Warszawie. Uczy ich o projektowaniu wnętrz oraz o historii wystroju i architektury.
Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: Aneta Tryczyńska
Stylizacja: Anna Olga Chmielewska