Pani M. chciała remontu, a skończyło się na rewolucji.
Krótkiej, burzliwej, z udziałem mas: właścicielki galerii art déco, scenografki-dekoratorki, francuskiego antykwariusza, stolarzy i sztabu innych rzemieślników.
Pani M. opowiada: Z remontem nosiłam się chyba ze trzy lata. Gdy wchodziłam do domu, czułam się od niego wiele młodsza, chociaż wybudowany został w latach dziewięćdziesiątych i to w ponadczasowym klasycznym stylu. Ja, matka dwójki dorosłych dzieci! To był znak, że czas coś zmienić. Właściwie myślałam o drobnym odświeżeniu: malowaniu ścian i wymianie mebli, ale los zrządził inaczej.
Bóg raczy wiedzieć, co mnie podkusiło, żebym zajrzała do Decoterii – galerii z ciekawymi rzeczami na Powsińskiej w Warszawie. Tutaj pani Antonina Bilik ma swoje królestwo w stylu art déco. Wszystko mi się podobało, jednak na nic nie mogłam się zdecydować. W końcu zamówiłam dwie przeszklone gabloty i stół. Nie byłam tylko pewna, czy będą pasowały. Namówiłam właścicielkę galerii, żeby do mnie przyjechała i oceniła. I wtedy stało się to, czego się spodziewałam – gdy tylko przekroczyła próg domu, powiedziała „Nie!”, a propozycje zmian przedstawiła w bagatela... trzydziestu trzech punktach.
Miały zniknąć miodowe ciepłe beże i sztukaterie, a pojawić się szlachetne szarości, marmurowe posadzki, przeszklone schody, lustra i stal. I żadnych kompromisów. W dodatku te szalone pomysły poparła moja córka, która właśnie wróciła na wiosenne wakacje ze Stanów, gdzie studiuje. „Wszystko świetnie”, pomyślałam. „Jak zmieniać, to na całego”. Ale już w czerwcu mieliśmy wyprawiać w domu wesele syna. Zostały trzy miesiące. Nie da się z tak dużym remontem zdążyć na czas. A jednak, jeśli bardzo mi na czymś zależy, to potrafię. Przebudową domu zajęła się architekt wnętrz i scenograf Anna Seitz-Wichłacz, z którą Antonina współpracuje od lat, więc rozumieją się bez słów. We trzy stworzyłyśmy drużynę gotową na wszystko.
Praca ruszyła z kopyta. Wykonawcy czasem kończyli robotę o pierwszej w nocy, żeby zacząć znów o piątej rano. To był straszliwy maraton, po prostu bieg bez wytchnienia. Stolarze, którzy robili artdécowskie meble według projektu Antoniny, poświęcili nawet wolne weekendy, żeby dotrzymać wyjątkowo krótkich terminów. Lampy, kinkiety i inne dodatki ustawiliśmy dosłownie w przeddzień wesela. O mały włos, a goście nie mieliby gdzie usiąść w salonie. I kanapy, i stolik kawowy pojawiły się w ostatniej chwili.
To, co znajdowałam, godzinami przeglądając zagraniczne katalogi, nie do końca mi się podobało. W końcu piękne szare sofy, z lekko skośnymi oparciami i podkute metalem, jak każe styl art déco, zrobiłyśmy u Strzelczyka według projektu Anny. Zaufałyśmy polskim rzemieślnikom. Uważam, że szukanie mebli po włoskich sklepach to strata czasu i pieniędzy.
Kwadratowy stolik pokaźnych rozmiarów, z blatem z masy perłowej, który sobie upatrzyłam, ktoś sprzątnął mi sprzed nosa. Wtedy Antonina z Paryża sprowadziła ławę z blatem ze skóry rekina. Ma tam znajomego sprzedawcę rzeczy niebanalnych, Antoine’a Turrou. A potem zupełnie ją przerobiła: zmieniła fornir, polakierowała na czarno, przefarbowała skórę i dodała nóżki.
Miał być drobny lifting, a wyszła rewolucja, ale opłaciło się – krajobraz po bitwie niczego sobie. Dzisiaj już nawet mój mąż, który źle znosił rozgardiasz podczas remontu, nie kryje radości. I ze swojego nowego barku (projekt Ralpha Laurena), i z przepastnego biurka (René Herbst) w gabinecie. A ja znowu cudownie czuję się we własnym domu.
Tekst i stylizacja: Kasia Mitkiewicz
Fotografie: Michał Skorupski