Ten dom miał być na chwilę, ale wygląda na to, że rodzina Trojanowskich już się stąd nie wyprowadzi. Wszystko przez drzewa posadzone dla Stasia, Filipka i Helenki oraz pachnący bez Justyny.

Justyna i Marcin Trojanowscy stanęli przed trudnym wyborem: albo zamieszkać blisko Warszawy i zbudować dom na maleńkiej, pięćsetmetrowej działce, albo kupić coś większego, za to dużo dalej. Zdecydowali się na to pierwsze. Znajomi byli przerażeni małym placem.

Miejsca ledwie wystarczyło na dom i dwa nieduże ogródki. – Wydawało się, że to będzie nasz pierwszy przejściowy dom. Jednak przez dziesięć lat urodziło nam się tu troje dzieci. Doszły dwa psy i dwa koty. Wyrosły drzewa. I tak się przywiązaliśmy do tego miejsca, że czujemy, jakby to była nasza rodowa posiadłość – opowiada Justyna. I coś w tym musi być, bo wszyscy goście mają wrażenie, że dom jest wiekowy.

Kilka dobrych decyzji oraz, jak to zwykle bywa, przypadek pomogły wyczarować już od początku klimat, o jaki im chodziło. Po pierwsze, myśleli o klasycznym domu angielskim. Justyna jako dziecko mieszkała w Anglii, którą do tej pory darzy sentymentem. Okazało się, że tradycyjny układ domu, z zamkniętymi przestrzeniami i kuchnią oddzieloną od salonu sprawdza się najlepiej. Po drugie, ocalili piękny bez.

Justyna uparła się, że ma zaglądać do kuchennych okien. Podczas budowy trzymała kciuki, by udało się idealnie wpasować dom. Chroniła krzew przed zniszczeniem, bo robotnicy specjalnie się bzem nie przejmowali. Po trzecie wreszcie, dom miał stanąć szybko, w rok. – Budowaliśmy go w morderczym tempie, a trafiła nam się kiepska ekipa. Wystarczy popatrzeć na byle jak położone tynki. Teraz to jednak zaleta, bo wyglądają jak naturalnie chropowate, jakby lekko pokryte patyną – mówi Justyna.

Wnętrza też miały być angielskie. Zaprojektowała je sama i jest dumna z tego, że nie kosztowały fortuny. Jako córka architektów nauczyła się, że najważniejsza jest elegancka podstawa, a reszta świeci jej blaskiem. Z dzieciństwa spędzonego w Londynie pozostała jej słabość do stylu Laury Ashley. Już jako nastolatka sprowadzała tapety tej firmy do swojego pokoju. Teraz ściągnęła także kilka mebli do salonu. I to jest ta podstawa, przy której wszystko nabiera szlachetności.

Pozostałe rzeczy kupione są za niewielkie pieniądze w IKEA i na belgijskich targach staroci. — Komuś ze znajomych spodobał się kominek. Nie mógł uwierzyć, że wystarczyły cegły i karton-gips — wyjaśnia Justyna. Tylko okna i drzwi miały być ekstrawaganckie. Wybrali mahoniowe, robione na zamówienie.

Równie ważny jak dom jest ogród. Już na samym początku wymarzyli sobie, że będzie tonął w angielskich różach. Dziś rośnie tu ponad trzydzieści odmian. Nie było łatwo je zdobyć. – To są charakterystyczne róże rosnące w Anglii. Stare odmiany mają gęste płatki ułożone jak w kapuście. Udało mi się odnaleźć hodowcę w Poznaniu – mówi z dumą.

Oprócz róż swoją historię mają też drzewa. Rośnie tu na przykład rozłożysty orzech. Tak rozłożysty, że chcieli mu kiedyś skrócić gałęzie, ale zaprotestowały dzieci. Bo latem spędzają czas, siedząc głównie na nim. Poza tym Trojanowscy mają taki zwyczaj, że w pierwsze urodziny sadzili dla każdego malucha drzewo. Najstarszy Staś dostał klon, Filipek – miłorząb japoński, a Helenka ma swoją gruszę Konferencję, z której robią bajeczny deser – „gruszkę pięknej Heleny”.

– Dzieci są dumne ze swoich drzew. Ponieważ dopiero zaczynaliśmy być ogrodnikami, kiepsko dobraliśmy gatunki i wyniknęła z tego zabawna sytuacja. Drzewa młodszych rosną szybciej – śmieje się Justyna. I jak tu myśleć o innym domu.


Tekst: Sylwia Urbańska
Stylizacja: Dorota Karpińska
Fotografie: Rafał Lipski

reklama