Czasem jakiś drobny przedmiot może podsunąć pomysł na dom. W tym wypadku były to muszle. Ale nie trzy na krzyż. Tylko aż pięć tysięcy!
Danny i Margaret zbierali je latami, przywożąc z różnych stron świata – ostatnie znaleźli na Bali. Ale trzymali wciąż na strychu, nie bardzo wiedząc, co z muszlami począć. Aż przyszedł czas przeprowadzki. A przy takich okazjach, wiadomo, robi się gruntowne porządki. I już mieli pozbyć się raz na zawsze zawadzających zbiorów, gdy właśnie zajrzał do nich Marco, projektant z Sydney, który miał pomóc w urządzaniu nowego domu.
Przyszedł markotny; nie miał pomysłu, jak powinny wyglądać pokoje. Właściciele na nic nie mogli się zdecydować, z niczego nie byli zadowoleni. Marco powoli tracił nadzieję nie tylko na owocną, ale na jakąkolwiek współpracę. Wtedy zobaczył stojące przy śmietniku pudło z muszlami. Skoczył jak oparzony, krzycząc: – Mam pomysł, mam pomysł!
Bo z nowego domu Danny’ego i Margaret roztacza się widok na australijskie wybrzeże. I ten morski krajobraz w połączeniu ze zbiorami muszli podsunął Marco rozwiązanie. – Jest plaża, ocean, muszle, to będzie taki amerykański beach-house – tłumaczył i przekonał nareszcie właścicieli.
Wybrał surowe tkaniny (Danny nazywa je „no worry”, bo nie trzeba się martwić na przykład o to, że zblakną lub się poprzecierają), oryginalne tapety z rafii, jasne drewniane deski na podłogę, biało-brązowo-niebieskie kolory z obowiązkowymi gdzieniegdzie marynarskimi pasami. Margaret dorzuciła potem jeszcze wiklinę i bambusowe żaluzje. Dodatki ściągali ze Stanów, a nawet Brukseli.
No dobrze, ale gdzie jest te pięć tysięcy muszli? – pytają znajomi. A Danny tylko się uśmiecha i najbardziej zaufanym przyjaciołom pokazuje swoje skrytki: pufy i kosze. Na przykład ten stojący na tarasie, pokładzie, jak nazywają go właściciele. – Muszle to nasz najcenniejszy skarb. A skarb nie może przecież leżeć na widoku – tłumaczą.
Tekst: Karen Cotton/ Content-Agency
Tłumaczenie: Monika Utnik-Strugała
Fotografie: Simon Kenny/ Content-Agency
reklama