Nad Bugiem.
Co najmniej raz na tydzień Staszek Baj ucieka ze stolicy, gdzie wykłada na Akademii Sztuk Pięknych, i pędzi do Dołhobrodów, żeby zaszyć się w starej chałupie.
Ponad rok temu odeszła matka i dom opustoszał. Niedawno go wyremontowaliśmy. Po starym zostały 150-letnie bale – mówi Baj. Dołhobrody pachną przedwojennymi Kresami. Kiedy tu przyjeżdża, najpierw wypowiada wojnę bobrom podgryzającym wiekowe drzewa. Wiosną wita się z bocianami, od kilku pokoleń "wynajmującymi" gniazdo na słupie. Gdy odjeżdża, powierza obejście myszom i kretom.
W ładne dni obrazy wystawia przed oborę. Świetnie wyglądają na tle pokrytej mchem i patyną ściany. Ale większość czasu spędza w stodole. Też wiekowej, z sosnowych bali, w której ma pracownię. Latem maluje przy naturalnym świetle, regulowanym wrotami, to otwartymi na oścież, to na szerokość dłoni. W pomieszczeniu zwanym zastronek urządził natomiast atelier zimowe, ogrzewane kozą. Drewno bierze z lasu, który kiedyś należał do Zamoyskich. Ci hojną ręką podzielili dobro między okolicznych chłopów. Spory kawał – 12 hektarów – dostał się dziadkowi Staszka. Niestety, po wojnie przepadł.
Dom wydaje się pusty w porównaniu ze stodołą. Atmosferę robią tu ręcznie wykonane narzędzia. Wśród nich Baj też maluje. Obok sztalug stoją: dzieża, lampa naftowa, święty Józef, patron od dobrej roboty i dobrej śmierci. Pod ścianą maszyna Singer. – Matka szyła wszystko sama, nawet buty na zimę, z filcu. Przędła nici lniane czy wełniane, a potem tkała z nich pasiaste chodniki – wspomina malarz. – To wspaniałe abstrakcje! Służą mi za kolorystyczne podpowiedzi do obrazów. Taka naturalna ściągawka.
– Kiedy żyli dziadkowie, do domu schodzili się sąsiedzi na pogaduchy i przysiadali na ławie pod oknem. Bywało ze dwadzieścia osób. Krążyły bajdy, dowcipy; wymyślano nowe słowa; fantazjowano. Od nich uczyłem się świata. Do tej pory są we mnie. Stąd wzięły się moje portrety
W rozmowach starszych co rusz pojawiała się rzeka. Nieraz zabierała majątek, życie. Czy można się dziwić, że od zawsze fascynowała Staszka? Wciąż obrabia ten sam motyw rozlewiska i światła odbitego w wodzie. – Rzeka jest bezwzględna, ma mnie w dupie – żartuje artysta. – Ale przez tę niepokorną naturę kusi. Z nią jak z kobietą: im bardziej nieodgadniona, tym ciekawsza. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat Bug oddalił się stąd na wschód. Piaszczysta skarpa zaczęła się osuwać. Dawna wieś potatarska zamieniła się w zarośnięte uroczysko. Gdzieś został próg domu, ówdzie doły po piwnicach. To miejsce nasycone dramatem.
Nad Bugiem, w swojej pustelni, Staszek ma święty spokój. Komórki mają słaby zasięg, do tego białoruski, okropnie dla Polaków drogi. I całe szczęście!
Tekst: Monika Małkowska
Stylizacja: Patrycja Sapiełkin
Fotografie: Marek Szymański