Jeśli robi ceramikę, to prastarymi metodami. Jeśli porywa się na dzban, to wychodzi mu... największy na świecie. Maluje też obrazy na rzeźbach. Rytis Konstantinavičius nie chadza utartymi ścieżkami.
Kiedy Rytis przyjechał do Polski, był stuprocentowym Litwinem. Jego imię po litewsku znaczy „poranek”, a „labas rytas” to takie nasze „dzień dobry”. Zamieszkał w Kamieńcu Wrocławskim. Miał za sąsiada hrabiego Leszka Stelińskiego. Często rozmawiali, także o tym, jak ważne są korzenie i tradycja. Dlatego Rytis postanowił poszukać swoich. Konstantinavičius – wpisywał nazwisko do internetu i nic. Aż pewnego razu wyskoczyło polskie szlacheckie Konstantynowicz i drzewo genealogiczne rodziny. Na jednej z gałęzi artysta przeczytał: „Rytis Konstantinavičius – artysta ceramik, mieszka we Wrocławiu”. Oniemiał. Wtedy przypomniał sobie, że przecież ciotki mówiły po polsku, a mama krzyczała na ojca: „Ty szlachciuro!”, jak coś przeskrobał.
Kiedy pracuje, dużo rozmyśla. Fajnie byłoby zrobić największy na świecie dzban – przyszło mu kiedyś do głowy. Zastanawiał się nawet, jak duży mógłby być i ile taka praca by kosztowała. – Liczyłem, liczyłem i wyszło, że 70 tysięcy – opowiada. To cena 64 butli gazu, trzech ton gliny i wybudowania pieca na naczynie trzymetrowej wysokości. Na takie szaleństwo nie było go stać, aż do pleneru w Babimoście. Wieczorem, podczas uroczystej kolacji, ktoś z miejscowych rzucił pytanie: – Co by tu zrobić, aby ten Babimost rozsławić? – Zróbcie największe naczynie świata – powiedział artysta. Pomysł się spodobał i rekordowy dzban do dzisiaj stoi na dziedzińcu babimoskiego ośrodka sportowego, jest też wpisany do Księgi rekordów Guinnessa. – To cud, że glina nie popękała. No, ale zrobiłem tysiące naczyń – mówi.
Ceramiczną podróż rozpoczął w szkole plastycznej w Daugai, miasteczku na południe od Druskiennik. Pamięta ten moment, gdy nauczyciel pokazał, jak z kawałka gliny ulepić głowę. Wtedy Rytis zrozumiał, że z tego materiału można zrobić wszystko. Po jakimś czasie naukę jednak rzucił i przyjechał do Polski. Zatrudnił się jako szkliwiarz i piecowy w pewnej firmie. Wytrwał miesiąc, ale za zarobione pieniądze kupił ceramiczny piec. Koło garncarskie na bazie pralki Frani zrobił zaprzyjaźniony ślusarz. Pracownię urządził w kanciapie obok mieszkania i zaczął kręcić buteleczki, dzbanki, misy, które sprzedawał na targu. Pewnego razu przy stoisku zatrzymał się mężczyzna, kupił wszystko na pniu. – Niech się Pan tu więcej nie pokazuje, bo psuje Pan rynek – zażartował i zaprosił artystę do współpracy. Okazało się, że był to właściciel znanej wrocławskiej Galerii 26. Rytis zaczął też projektować wnętrza restauracji w modnym stylu Fridy Kahlo. Używał zrobionych przez siebie kafli, kolorowych umywalek i talerzy. Zamówienia posypały się z całej Polski.
Choć zdobył uznanie, to postanowił jednak skończyć szkołę. Zapisał się na projektowanie ceramiki we Wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. – Matko, Rytis, nie jesteś już młodzieniaszkiem, ale ładnie wyglądasz i dobrze się rozwijasz – chwalił profesor studenta z czterdziestką na karku. Teraz jest asystentem profesora Przemysława Lasaka i na uczelni pokazuje prastare metody wypału. Na przykład rougo używane przez Bałtów. Naczynia wypala się w ogniu, a potem wyciąga szczypcami, a mają pewnie z 900 stopni, i zanurza się w zakwasie. Po chwili pojawiają się na nich rysunki. Dymu jest mnóstwo, a zapach jak w piekarni. Wygląda to tak, jakby Rytis tańczył jakiś prastary taniec.
Tekst: Beata Woźniak
Zdjęcia: Rafał Lipski
Stlizacja: Basia Dereń-Marzec