Mogli zrobić karierę i pieniądze, ale postawili na siebie i rodzinę. Zredukowali bieg, porzucili miasto. Zbudowali dom z drewna i kamienia. Dziś hodują konie i cieszą się życiem.

 


Ko­nie lu­bią bie­gać po łą­ce i też lu­bią jeść tra­wę, sia­no, owies, jabł­ka i mar­chew­ki.
Mój koń jest praw­dzi­wym mi­strzem choć jest ma­łym ku­cy­kiem.
Sko­czył­by po­ni­żej 120 cen­ty­me­trów, a po­wy­żej 100 cen­ty­me­trów.
Ja i mój brat je­ste­śmy praw­dzi­wy­mi akro­ba­ta­mi. (...)
Nie wiem czy wie­cie, że mie­li­śmy dwa ma­łe ku­cy­ki.
Je­den był gru­by i miał pu­cha­tą grzy­wę ale był bar­dzo mi­ły i miał na imię Jan­tar,
a dru­gi chu­dy ale pło­chli­wy i okrop­nie stra­szył i miał na imię Dick. (...)
Ale to nie wszyst­ko mam ma­łe­go pie­ska z gór któ­ry na­zy­wa się Wa­len­tyn.
A czy wie­cie kto mu ta­kie imię dał? To mo­ja sio­stra Ma­nia któ­ra ma 18 lat. To już nie­ste­ty ko­niec.

„Mo­je zwie­rzę­ta”
 na­pi­sa­ła Ja­ni­na Strzał­kow­ska, lat 6

Miej­my na­dzie­ję, że w zi­mo­we dłu­gie wie­czo­ry po­wsta­ną na­stęp­ne roz­dzia­ły książ­ki Ja­si, na przy­kład o kot­ce i jej ma­łych, któ­re uro­dzi­ły się w staj­ni al­bo o dal­szych lo­sach Jan­ta­ra i Dic­ka. Na ra­zie Ja­sia za­bie­ra się do tre­no­wa­nia jaz­dy kon­nej pod okiem wy­ma­ga­ją­ce­go pa­na Mie­czy­sła­wa. Chcia­ła­by pew­nie do­rów­nać Ant­ko­wi, któ­ry od ro­ku z po­wo­dze­niem star­tu­je w za­wo­dach po­ny w sko­kach przez prze­szko­dy. Ja­sia, tak jak każ­dy w ro­dzi­nie, ma swo­je­go ko­nia – bia­łe­go ku­cy­ka o imie­niu Big, zwa­ne­go Bi­go­sem. Bar­dzo o nie­go dba. Czy­ści go i kar­mi, co­dzien­nie tre­nu­je. Na je­dze­nie cze­ka­ją też pa­pu­ga o imie­niu Ara, psy i ko­ty.


Ja­sia i An­tek to naj­młod­sze dzie­ci z czwór­ki ro­dzeń­stwa Strzał­kow­skich. Jest jesz­cze Ania, li­ce­alist­ka, i stu­dent­ka Ma­ry­sia zwa­na Ma­nią. Wszy­scy jeż­dżą kon­no, a od kie­dy po­ja­wił się pan Mie­tek Pod­gór­ski – zna­ny tre­ner ze stad­ni­ny ko­ni w Biał­ce, syn, wnuk i pra­wnuk masz­ta­le­rzy – do­dat­ko­wo tre­nu­ją sko­ki. Ich ro­dzi­ce – Ela, fi­lo­zof z wy­kształ­ce­nia, i Piotr, so­cjo­log – już pa­rę lat te­mu ucie­kli z mia­sta na wieś.

W Eu­ro­pie ro­dzi się mo­da na do­wn­shifting, co do­słow­nie ozna­cza re­duk­cję bie­gów pod­czas jaz­dy, a w prak­ty­ce – uciecz­kę od po­go­ni za ka­rie­rą. Trend ten po­ja­wił się już daw­no ja­ko obro­na przed co­raz szyb­szym tem­pem ży­cia. Do­ty­czy głów­nie lu­dzi wy­kształ­co­nych, roz­wi­nię­tych in­te­lek­tu­al­nie i twórczych, któ­rzy w pew­nym mo­men­cie stwier­dza­ją, że na­wet naj­więk­sze pie­nią­dze nie są w sta­nie zre­kom­pen­so­wać im cią­głej pre­sji, pro­ble­mów ze snem, bra­ku cza­su na cie­plej­sze re­la­cje ze świa­tem. Z na­tu­rą, ludźmi, z wła­sny­mi dzieć­mi wresz­cie.

Strzał­kow­scy są ze so­bą przez ca­ły dzień. Przy wiel­kim sto­le opo­wia­da­ją o swoich planach, wy­pra­wach do szko­ły, po­wro­tach, obia­dach, pra­cy w staj­ni, po­cząt­kach i obec­nym ży­ciu ro­dzi­ny. Ma­ją wspól­ną pa­sję, ja­sną mia­rę war­to­ści ży­cia, a to wią­że i da­je wresz­cie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. No i przy­cią­ga cie­ka­wych lu­dzi, ta­kich na przy­kład, jak tre­ner Mie­tek al­bo gó­ra­le, któ­rzy bu­du­ją ujeż­dżal­nię.

Wła­ści­wie od za­wsze chcie­li mieć zwie­rzę­ta, po­zna­li się zresz­tą dzię­ki Bar­na­bie, owczar­ko­wi nie­miec­kie­mu, któ­re­go Ela chcia­ła ku­pić od Pio­tra, a któ­ry po­tem zo­stał ich wspól­nym psem. Od daw­na my­śle­li o ko­niach. Piotr z no­stal­gią wspo­mi­nał czas spę­dza­ny w dzie­ciń­stwie na wsi, u dziad­ków. W niej – mo­że pod je­go wpły­wem – oży­ła tę­sk­no­ta za zie­miań­skim ży­ciem przod­ków go­spo­da­ru­ją­cych oneg­daj na Kre­sach i przy­po­mnia­ła o so­bie krew dziad­ka, rot­mi­strza ka­wa­le­rii Ka­ro­la Do­wgiał­ły.

Na po­czą­tek ku­pi­li więc sie­dli­sko tam, gdzie dia­beł mó­wi do­bra­noc, nad Czar­ną Hań­czą, na Su­walsz­czyź­nie. Od wio­sny do je­sie­ni nie ru­sza­li się stam­tąd, sma­ku­jąc nie­spiesz­ność dnia, uro­dę kra­jo­bra­zu i życz­li­wość tam­tej­szych lu­dzi. Jeź­dzi­li nad Hań­czę przez dzie­sięć lat. – To by­ło uro­cze i spo­koj­ne miej­sce, któ­re te­raz za­la­ła fa­la tu­ry­stów. W se­zo­nie – opo­wia­da Piotr – na Czar­nej Hań­czy za­ro­iło się od ka­ja­ków.

Wy­pro­wa­dzi­li się z War­sza­wy, ku­pi­li kil­ka ko­ni i dom w Ło­mian­kach. Pew­nie miesz­ka­li­by tam do dziś, gdy­by nie Piotr i je­go sław­ne wy­pa­dy w sio­dle.
– Do­tar­łem tu któ­re­goś wie­czo­ra i za­chwy­co­ny dzi­ko­ścią te­go za­kąt­ka zo­sta­łem – opo­wia­da o po­la­nie pod la­sem. – Roz­bi­łem na­miot, spro­wa­dzi­łem przy­ja­cie­la An­drze­ja Pie­strzyń­skie­go i je­go gó­ra­li ze wsi Ja­wor­ki ko­ło Szczaw­ni­cy, któ­rzy ro­bi­li sce­no­gra­fię mię­dzy in­ny­mi do ­„Ogniem i Mie­czem” i „Pa­na Ta­de­usza”.

– To by­ło jed­no wiel­kie, peł­ne ko­ma­rów mo­kra­dło. By­łam prze­ra­żo­na – doda­je Ela – Ale Pio­trek uparł się, że to do­bre miej­sce.

Za­czę­li bu­do­wać dom z drew­na i ka­mie­nia w więk­szo­ści spro­wa­dza­ne­go z gór. Naj­pierw mię­dzy dwo­ma brzo­za­mi sta­nął ga­nek. Maj­ster mie­rzył go na sto­py. Za gan­kiem sa­lon z ogrze­wa­ją­cym ca­ły dom ko­min­kiem i ota­cza­ją­ce go po­ko­je do­mow­ni­ków. Wy­cio­sa­ne w gru­bym pniu scho­dy spro­wo­ko­wa­ły po­wsta­nie miesz­kal­ne­go pod­da­sza, a wszyst­ko z mo­kre­go drew­na, któ­re trze­ba by­ło wy­mie­rzać tak, by po wy­schnię­ciu nie po­wsta­wa­ły zbyt du­że szpa­ry. Dla­cze­go z mo­kre­go? Bo ta­kie du­że ba­le schły­by kil­ka lat.

– Naj­trud­niej­szy do wy­ko­na­nia był dach, bo w nim naj­waż­niej­sze są pro­por­cje. Do zbu­do­wa­nia na­praw­dę pięk­ne­go po­trze­ba mi­strza. To rzad­ka sztu­ka. Dla­te­go cha­pe­au bas przed maj­strem ­­– mó­wi Piotr.
Staj­nie po­sta­wi­li w miej­scu, gdzie ko­nie naj­chęt­niej od­po­czy­wa­ły. Tak wcie­li­li w ży­cie sta­rą za­sa­dę, że bu­do­wać na­le­ży tam, gdzie kła­dą się zwie­rzę­ta. Wresz­cie przy­je­cha­ła ro­dzi­na, ko­ni przy­by­ło i po­wstał klub jeź­dziec­ki „Strza­ła” z ho­dow­lą wierz­chow­ców, któ­re star­tu­ją w za­wo­dach hip­picz­nych z prze­szko­da­mi.
 

Tekst i stylizacja: Grażyna Bieganik
Fotografie: Andrzej Pisarski

reklama