Dom pełen osobliwości
Dokąd chodzi w kapciach, za co polubiła górali i co robi w jej domu Kosmitka – opowiada aktorka Małgorzata Pieńkowska.
Gdyby ktoś mi powiedział, że zamieszkam na Saskiej Kępie w Warszawie, pewnie bym nie uwierzyła.
To takie miejsce, gdzie można wyjść do sklepu po chleb w kapciach i dresie lub zjawić się w nim w sukni balowej. I gwarantuję, że nikt się nie zdziwi. Wcześniej te okolice znałam głównie z wypadów do dżungli (tak nazywałam bazar Jarmark Europa). Zabierałam tam znajomych z zagranicy, żeby poznali obrazy Wschodu, których nikt nie uwieczniał na pocztówkach. Kiedyś wybrałam się z zamożnymi żonami znanych europejskich lekarzy, którzy przyjechali operować do Warszawy.
Moje najbliższe przyjaciółki nie mogły uwierzyć, że zamiast do opery wywiozłam je tam, gdzie nawet diabeł może zostać przechytrzony. A moje panie wróciły przeszczęśliwe. Obkupiły się we wszelkie różności, od podrabianych torebek po kawior. Żadna inna atrakcja nie dała im tyle radości i powodów do wspomnień.
Zanim mogłam się cieszyć domem, musiałam przeżyć remont. To było niezłe ćwiczenie mojego, jak myślałam, silnego charakteru.
Gdy ja pracowałam, robotnicy wprost przeciwnie. I czynili to z rozbrajającym urokiem. Sytuacja przypominała tę opisywaną w książkach przez Kasię Grocholę. Zresztą dzwoniłam do niej w tych trudnych chwilach, żeby podtrzymała mnie na duchu, bo też przeszła wiele z remontami. Stwierdziłyśmy, że dla kobiet to twórcze doświadczenie, bo mogą się o sobie wiele dowiedzieć. Szybko musiałam wydorośleć. Nauczyłam się kontrolować, wymagać, a nawet zwalniać ekipy.
Na początku nie było mi jednak do śmiechu, bo mieszkałyśmy z córką Inką, dwoma psami i dwoma kotami na zakurzonej budowie. W końcu ktoś polecił nam nowych robotników. Herosów! Cudotwórców! Ekipę górali. Gdy widziałam, jak praca pali im się w rękach, byłam wzruszona. Dom zmieniał się na moich oczach. Poprzednie ekipy stawały się u mnie gośćmi, zaprzyjaźnialiśmy się. A u górali było inaczej. To, co innym zajmowało tydzień, oni robili w jeden dzień. Nie chcieli ze mną pić herbaty, tylko ciężko zasuwali.
Na szczęście już jestem po remoncie. Teraz po pokojach hasają osobliwe zwierzaki. I choć Inka uważa, że aspiruję do bycia pierwszą damą w tym stadzie, i z przekąsem nazywa mnie samicą alfa, są tu bardziej niepokorne osobowości.
Na przykład nasza 17-letnia Kosmitka. Jest bardzo małym yorkiem, kilka razy mniejszym od kota. U naszych znajomych wzbudza na przemian śmiech i czułość. Tym bardziej że zrobiłyśmy jej dwa królewskie posłania pod kaloryferem, które siostra wystroiła girlandami, jak ołtarzyki bóstw indyjskich. Jeszcze do niedawna wszędzie ze mną jeździła – nie ruszałam się z domu bez mojego pieska. Śpiąca Kosmitka wygląda niczym bogini. Jest bardzo empatyczna – gdy coś przeskrobie, potrafi płakać najprawdziwszymi łzami. Druga osobliwość to kotka żyjąca w idealnej harmonii z psami.
Od śmierci uratowała ją córka. Kiedyś, gdy siedziała z chłopakiem na ławce, spadł na nich z drzewa kot. Miał połamane łapki. A kotka, choć jest piekielnie nieurodziwa, ma największe powodzenie na osiedlu. I już drugi raz powiła sześć kociąt. Orientujemy się, że jest w ciąży zawsze wtedy, gdy nie może przejść przez okienko w drzwiach wejściowych. Zwierzęta towarzyszą mi od dzieciństwa. Ratowałam je, pielęgnowałam, płakałam nad każdym umarłym ptaszkiem.
Z rozrzewnieniem wspominam pierwszego psa. Ale to smutna historia. Któregoś dnia bawiłam się pod wrocławskim wieżowcem, w którym mieszkaliśmy. Pies usłyszał mój głos i skoczył do mnie z szóstego piętra. Strasznie rozpaczałam, przez tydzień nie wychodziłam z pokoju, mama już chciała zaprowadzić mnie do psychologa. W końcu sama się otrząsnęłam i napisałam do miejscowej gazety całą serię artykułów o zwierzętach. Bez nich nie wyobrażam sobie domu.
Wysłuchała: Sylwia Urbańska
Fotografia: Maciej Zienkiewicz/Agencja Gazeta, Archiwum Aktorki